– O, cóż to kolega tak siarczyście maszeruje? – zawołał grubas – o małoście mię nie uszkodzili…
– Ja? Ale gdzież tam – idę…
– Widzę, widzę – do chorego.
– Akurat! – parsknął Judym na całe gardło.
– Nie do chorego? – spytała chluba miasta Chmielnika z odrobiną ironii w głosie.
– Nie mam wcale chorych! – rzekł Judym i wyciągnął rękę na pożegnanie.
– Zaraz, czekajcie chwileczkę! Jeżeli wam do zdechlaków nie pilno, to dlaczegóż nie uciąć gawędki?
– Kiedy zimno. Chodź kolega na kawę, to będziesz gadał, a ja posłucham.
– Dobra! Idę na świeżego „Kuriera”, akurat mam odrobinę czasu.
Poszli ulicą i wkrótce zasiedli przy marmurowym stoliku w pięknej cukierni. Dr Chmielnicki wyładowywał ze siebie półgłosem rozmaite świeże kawały , z wielkim obiektywizmem wciągając do tej serii kawały , gdzie jego rodacy prezentowali się nieszczególnie. Judym śmiał się z anegdot, ale tym uśmiechem warg, w którym oczy nie biorą żadnego udziału i który zbyt przeczulona subtelność narratora mogłaby poczytywać za impertynencję. W trakcie jednej ze szczególnie jakoby paradnych historyjek „Czerkies” znienacka zapytał:
– Ale, ale, może byście wyjechali na prowincję?
– Czego? – krzyknął dr Tomasz.
– Nic, nic! Ja tu mam misję wyszukania asystenta dla mojego kolegi Węglichowskiego, który jest dyrektorem zakładu w Cisach. Jeśli wy nie chcecie, to trzeba będzie szukać kogoś innego. Na śmierć zapomniałem…
– No, to ja nie pojadę na prowincję.
– To nie jest jakaś ordynarna prowincja, jakieś Kurozwęki (choć to stamtąd niedaleko) ani tym podobny Łagów. Uchowaj Boże!
– Nie jadę do Kurozwęk ani nawet do Łagowa.
– Ach! Czy ja was biorę za kołnierz i ciągnę do Łagowa? Mówię tylko, relata refero 90 90 relata refero (łac.) – zwrot przysłowiowy; powtarzam to, co mi powiedziano. [przypis redakcyjny]
. Niezwłocznie obraza! Rozumie się, że wy nie możecie tam jechać. Jak to? Być w Paryżu u Lucasa Championiera 91 91 Lucas-Championiere, Just-Marie-Marcellin (1843–1913) – znakomity chirurg francuski. [przypis redakcyjny]
i potem jechać do Cisów. To przecie nonzens .
– Spodziewam się, że to nie tylko „nonzens”, ale nadto nonsens.
– Bez wątpienia. No, ale nie idzie za tym, żebyśmy nie mieli deliberować nad kwestią obsadzenia asystentury u tego kochanego „Węglicha”.
– Co to znaczy słowo „Węglich”?
– Węglichowski jest moim kolegą z Dorpatu. Mieszkaliśmy razem. Tęgi lekarz… mógłby z niego być, gdyby nie to, że ten człowiek zawsze wszystko brał lekko. Nie lubi czytać – ot, co jest. A od chwili znanego przewrotu w medycynie warszawskiej, kto nie czyta, kto nie pozuje na uczonego, ten musi szukać jakichś Cisów. Znasz kolega Cisy?
– Nie znam. Słyszałem o tym coś… To w Kieleckiem, zdaje się…
– Aj, „zdaje się”… Jak można takich rzeczy… „Cudze rzeczy znać dobrze, a swoje potrzeba!” 92 92 Cudze rzeczy znać dobrze, a swoje potrzeba – w Przysłowiach mów potocznych Andrzeja Maksymiliana Fredry (1621–1679) przysłowie to brzmi następująco: „Cudze wiedzieć rzeczy ciekawość jest, a swoje potrzeba”. [przypis redakcyjny]
– Kolega mi aplikuje niniejszą sentencję w sensie admonicji 93 93 admonicja – napomnienie, nagana. [przypis redakcyjny]
czy tylko jako wzór krajowego przysłowia?
– Doskonale, paradnie! Ale wracając do „Węglicha”…
– Ach, z tym „Węglichem”…
– Ależ posłuchajcie! Wy tam młodsi znacie się między sobą, łatwiej możecie wskazać odpowiedniego człowieka. Miejsce wcale niezłe. Dają tam sześćset rubli…
– Fiu-fiu…
– Pyszny lokal i całkowite utrzymanie.
– A cóż trzeba robić?
– Zwyczajne rzeczy. Głupstwa. Latem zjeżdża się dosyć chorych, więc pospołu z innymi lekarzami trzeba się nimi zająć. Kąpiele, uważacie, wanny, natryski – o, takie rzeczy. Figle w gruncie rzeczy, a w okolicy praktyka jak sto tysięcy diabłów. To nie jest byle co. Może kto z waszych znajomych skusi się na te Cisy.
Judym zamyślił się, kazał sobie podać jeszcze jedną filiżankę kawy, wypił ją duszkiem, odstawił i rzekł do Chmielnickiego:
– No, dobrze, ja mogę jechać na to miejsce.
– A co? Nie powiedziałem? Pyszna myśl!
– Gdzież jest ten doktór Węglichowski?
– Jest właśnie w Warszawie i jutro zgłosi się do was.
– No, to już może ja do niego?
– A dlaczego? Przyjdzie do was. O której godzinie?
– Między piątą a siódmą.
– Tam u was, na Długiej ?
– Na Długiej.
– Dobra!
Dr Chmielnicki zapisał sobie coś w notesiku patrząc do jego wnętrza lewym okiem jak przez lupę, złożył gazetę na sąsiednim stoliku, gdzie właśnie jakaś „piękna Iza” szczerzyła zęby do wymokłego lowelasa, i podał Judymowi prawicę.
– A więc do jutra! Świetna myśl…
– Zobaczymy… – mruknął doktor Tomasz zwieszając głowę.
Gdy dr Chmielnicki zniknął, pogrążył się w rozmyślaniach:
„Tak, tak… Trzeba dokądś iść, to darmo. Wiktorowa się nie wyżywi, a i ja czyż długo bym potrwał z taką sumą pacjentów jak obecnie. Pojadę. Może nie na zawsze,może na rok, na dwa. Może gdy wrócę, będzie, do stu tysięcy diabłów, co innego”.
Za powrotem do domu, w nocy i następnego dnia bez przerwy myślał o wyjeździe. Żałował Warszawy całym sercem. Porzucenie jej było dla niego tym przykrzejsze, że sam był z urodzenia łykiem, mieszczuchem, znającym wieś z wycieczek letnich, z romansów, opowiadań ustnych, z rysunków. O tym, jak to się zimą mieszka wśród tych pól olbrzymich, po których zamieć tańcuje, nie myślał nigdy. Teraz to wszystko snuło mu się przed oczyma i przygnębiało.
Nazajutrz o godzinie piątej zasiadł w swym fotelu i spokojnie oczekiwał kataklizmów mających nastąpić. Minęły zaledwie dwa kwadranse, gdy dzwonek mocno szarpnięty zadrżał jakby ze strachu i począł krzyczeć na starą o roztwieranie drzwi co rychlej. Wszedł do mieszkania i zapytał o Judyma pan niskiego wzrostu w zniszczonych bobrach. Gdy doktor Tomasz wybiegł na jego spotkanie, usłyszał oczekiwane nazwisko:
– Węglichowski.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu kilku, niski, bodaj za mały, chudy, kościsty. Należał do rasy jędrnych, zdrowych, zwinnych staruszków, którzy prawie nie zmieniają się w ciągu piętnastu, dwudziestu lat od czasu, gdy posiwieli. Twarz miał przyjemną, o rysach regularnych, ze skórą rumianą koloru wypieczonego chleba. Z natury krótka, kędzierzawa broda, bieluteńka jak mleko i takież wąsy zdobiły ją harmonijnie i dopełniały mile barwę twarzy, nadając obliczu wyraz szczególnego wdzięku. Mimo woli witało się tę głowę myślą: „Jaki to przystojny, jaki ładny staruszek!” Włosy na jego skroniach, zupełnie tak samo białe jak broda, srebrzyły się dokoła łysiny. Nade wszystko uderzały oczy. Właśnie uderzały. Czarne jak tarki, błyskotliwe, mieniły się od postrzeżeń, znamionując rozum, a raczej spryt pierwszorzędny. Dr Węglichowski ubrany był w skromne, czarne suknie, które na nim dziwnie dobrze leżały. Jego zwykły stojący kołnierzyk, czarny, niemodny krawat były w harmonijnej zgodzie z całą postacią, a jednocześnie wskazywały na dbałość o siebie daleką od elegancji, na czyściuchostwo, które stało się przywarą, nałogiem, prawem.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Читать дальше