Stefan Żeromski
Oko za oko
Kiedy zawiadowca stacji Trebizondów Wielki wyekspediowawszy pociąg towarowy wracał na tak zwaną salę klasy drugiej, aby połączyć się z towarzystwem, które przed trzema kwadransami opuścił, i otwarł drzwi wchodowe, z peronu wprost do owej klasy wiodące, oczom jego przedstawił się widok dosyć niezwykły. Zgromadzeni dokoła stołu przedstawiciele pewnego odłamu inteligencji miasta powiatowego Trebizondów tworzyli niby jedno ciało, wywijające mnóstwem rąk i nóg, chwiejące się na krzesełkach w najrozmaitsze strony i wrzeszczące dziwnymi głosami. Dwaj urzędnicy powiatowi, wtłoczeni na małą kanapę i zasunięci stołem, trzymali się nawzajem za guziki od tużurków i co chwila ośliniali w czułym pocałunku. Geometra (drugiej klasy), z pięścią i oczyma wzniesionymi w kierunku sufitu, oświadczał wniebogłosy, że nie pozwoli, aby mu ktokolwiek, kiedykolwiek, jakimkolwiek sposobem lub uczynkiem ubliżał – chociaż nikt mu nie ubliżył ani przed obecnym posiedzeniem, ani podczas jego trwania. Młody doktor miejscowy, czarny i chudy jak sztalugi Żydek w niebieskich binoklach – zwany złośliwie przez bogobojne stare panny „kościotrupem z bakami” – pluł bez skrupułu na środek stołu w kufle piwa i na kamizelki sąsiadów, mrucząc od czasu do czasu, że będzie pluł i nikt nie może go zmusić do odmówienia sobie tej przyjemności. Ryżawy telegrafista wymiotował melancholijnie na kolano inżyniera powiatowego, który przyglądał się temu procesowi z wyrazem niekłamanej życzliwości. Podtatusiały „pan profesor”, pełniący obowiązki filozofa i ateusza powiatowego, pukając palcem w plecy chorego telegrafisty perorował coś na temat „konwersji pożyczki” głosem przerywanym przez czkawkę w sposób tak szczególny, że monolog jego sprawiał literalnie wrażenie gdakania kury chorej na pypcia. Wykwintny w manierach i doborze koloru skarpetek tłumacz sądu pokoju zrywał się co chwila od stołu, klękał i składając uroczyście dwa palce w resztkach sosu na półmisku, przysięgał komuś, że go nie opuści aż do śmierci….
Stosunkowo najtrzeźwiejszy z całego tego grona pan Jaksa-Świerkowski, zrujnowany obywatel, obecnie posiadający dom i kilkanaście morgów gruntu tuż pod miastem, szlachcic kolosalnych rozmiarów, w butach z cholewami po same pachwiny – nie tyle śmiał się, ile rżał, patrząc na scenę, jaka miała miejsce w ciemnym kącie sali obok pieca. Młody student uniwersytetu Adam Wawelski – siedział tam na ziemi przed skurczonym kelnerem stacyjnym i wydzierał mu rękę, którą ten, płacząc rzewnie, chował do kieszeni. Rzecz tak się miała: Wawelski zażądał od kelnera zapałki, w zamian za której szybkie udzielenie ofiarował czterdzieści kopiejek. Wzruszony kelner pocałował hojnego studenta w rękę. Demokratycznie usposobiony słuchacz prawa wrzasnął, że trupem natychmiast padnie, jeżeli służący nie pozwoli mu pocałować się również w rękę… Po długim wahaniu się kelner zezwolił, lecz sam znowu pocałował Wawelskiego w rękę. Od tej chwili zaczęło się między tymi dwoma wydzieranie sobie gwałtem rąk do całowania, trwające już od kilkunastu minut.
Zawiadowca stacji przyłączył się czynnie do towarzystwa i właśnie sama pani bufetowa krzątać się zaczęła dokoła jego osoby, odkorkowując butelki, gdy nagle student Wawelski porzucił płaczącego kelnera i stanął pośród biesiadników z włosem rozwianym i oczami tak dalece zbielałymi, że przypominały dwie bryłki masła.
– Panowie – zawołał, wyciągając rękę z gestem krasomówczym, o tyle niefortunnie, że wskazując palcem trafił w rzymski nos „kościotrupa z bakami” – ten oto wyzyskiwany obywatel (tu wskazał na skruszonego kelnera) na własne uszy słyszał, jak ksiądz Piwko z ambony mówił, że wszyscy ludzie równi są na tym padole płaczu. Proponuję, abyśmy księdza Piwkę podnieśli na naszych barkach… w górę księdza Piwkę!
– A gdzież macie tego księdza Piwkę? – zagrzmiał pan Świerkowski.
– A w Przebrzmiałowicach, proszę łaski pana – szepnął kelner.
– No, to przecie cztery mile stąd…
– Pójdźmy, panowie, po niego – wołał Wawelski – przynieśmy go na barkach! Nie jestem wcale zwolennikiem wodzenia klas pracujących na pasku klechów, ale pójdźmy, panowie!… na barkach i w górę księdza Piwkę!… Idziecie, łajdaki, czy nie? – krzyczał co sił, bijąc pięścią w plecy pierwszego z brzegu.
Wszyscy zaczęli z miejsc swych powstawać, aby iść po owego księdza Piwkę. Wówczas pan Świerkowski chwycił wpół Wawelskiego, nałożył mu pierwszy, jaki był pod ręką, kapelusz na głowę, wyprowadził go z sali i kazał posługaczowi przywołać dorożkę. Za chwilę wsiadali obadwaj z niemałym trudem na lichą bryczkę zaprzężoną w jednego konia.
– Do mnie! – rozkazał eks-obywatel powożącemu Żydkowi.
Ciepły oddech gruntu, spieczonego upałem całodziennym, owionął rozpalone głowy jadących i odebrał im resztki przytomności. Za każdym uderzeniem kół bryczki o kamienie i wyboje drogi głowy ich uderzały się znienacka i rozbiegały w różne strony. Wówczas obadwaj zdejmowali cudze kapelusze i wpatrywali się w siebie nawzajem uparcie.
– Uprzejmie przepraszam – bełkotał Wawelski.
– O nie… to ja raczej przepraszam…
– No, dobrze, ale dokąd ja właściwie i z kim właściwie mam przyjemność jechać?
– Wiozę pana do mnie. Chcę pana przedstawić siostrze mojej żony. Śliczna dziewczyna! Jak żyję na świecie, nie widziałem nic podobnego…
– A, jeżeli tak… Wzruszony jestem cokolwiek. Zresztą… co mnie przyjdzie tak dalece z pańskiej żony?
– Z siostry mojej żony! Cudna dziewczyna! Co za biodra, panie, u tej kobiety…
– Ależ ja jestem zupełnie obnażony z pieniędzy! Gdzież u licha ta kieszeń!…
– Posagu ona, biedactwo, wprawdzie nie ma, ale cóż to za serce złote, co za edukacja! Ślicznie panu gra, maluje na porcelanie. Dokądże mi zresztą będzie siedziała na karku… to jest…
– Na porcelanie?! – przerwał ze zdziwieniem Wawelski. – Nie, wie pan, tego to już nie rozumiem… Przy tym to pan dobrodziej, o ile sobie przypominam, wyjąłeś mi z twarzy mego własnego papierosa…
– Mogę panu służyć moim – mruczał Świerkowski, szperając po kieszeniach.
Wózek wtoczył się w uliczkę zamiejską, wygrodzoną opłotkami chruścianymi i pełną nie wysychającego nigdy błota. Z łąk wracały gromadki ludności rolniczej miasteczka z kosami i grabiami, tu i ówdzie wlokły się powoli w poprzek skoszonej murawy ku drodze „drabinki” z sianem. Przechodzący zatrzymywali się na widok zdziczałych min i pomiętych kapeluszów naszych biesiadników i przeprowadzali ich wybuchami śmiechu aż do tak zwanej szlacheckiej willi.
Willa pana Świerkowskiego była domostwem starym, dosyć niezgrabnym i zasuwającym się w ziemię. Z prawej strony przybudowano, widocznie niedawno, rodzaj baszty drewnianej z dachem spiczastym, podobnym do wieżyczek kościelnych w Szwajcarii i sprawiającym w towarzystwie poobdzieranego dachu całego domostwa efekt wielce humorystyczny. W tyle domu ciągnął się świeżo założony ogród, otoczony powyginanym i zataczającym się parkanem.
Kiedy zmęczona szkapa zatrzymała się przed drzwiami willi, nasi panowie zachęcali się uprzejmie do wysiadania w ciągu tak znacznego przeciągu czasu, że wreszcie mały woźnica zmuszony był powyciągać ich jako tako z głębi słomianego siedzenia, które zupełnie rozkopali i porozmiatali.
Ugarnirowani wiechciami słomy weszli do sieni. Gospodarz wprowadził Wawelskiego do saloniku i próbował umieścić go na fotelu, czemu jednak student oparł się z zapałem; minęli więc salon, pokój sypialny i stołowy i znaleźli się na balkonie, skąd po kilku stopniach schodziło się do ogrodu. W kącie werandy na długiej ławce siedziały dwie młode i ładne kobiety, a u nóg ich bawił się kamykami trzyletni może chłopczyk, tłusty i zabrudzony jak połeć wędzonej szynki.
Читать дальше