Borowiecki przystanął chwilę pod ścianami restauracji letniej, przypierającej do lasu, która teraz była zamknięta, okna miały kagańce okiennic, wielkie werendy były zapchane stołami i krzesłami i drzwi pozabijane deskami, tylko pomiędzy nagimi drzewami, nad żółcącymi się żwirem uliczkami, bieliły się nieposprzątane ławki, zarzucone gnijącymi liśćmi.
Ciszej było za tą zasłoną, ale że stąd nic nie mógł dojrzeć, zapuścił się w lasek.
Lasek był nędzny, świerkowy i konał powoli, zabijało go sąsiedztwo fabryk, te niezliczone studnie, wiercone coraz głębiej, które osuszały okoliczne grunta i zabierały drzewom wszelką wilgoć i ta rzeczka odpływów ścieków fabrycznych, co, niby różnokolorowa wstęga przewijała się pomiędzy pożółkłymi drzewami, wsączała rozkład w te potężne organizmy i roztaczała dokoła zabójcze miazmaty.
Pod osłoną drzew, na dróżkach leżał jeszcze śnieg, a drogą, którą zimą nikt nie jeździł, a chodzili tylko robotnicy z pobliskich wsi, ciągnęły się głębokie ślady stóp, wyciśnięte w zielonawym, przemiękłym śniegu.
Borowiecki ślizgał się po błocie i po śniegu, potykał się o korzenie drzew i szedł w głąb, nie mogąc nigdzie dojrzeć Lucy.
Zirytowany bezowocnym poszukiwaniem i zimnem, i tą wilgocią przejmującą, miał już zawrócić do powozu, gdy zza grubszego drzewa, gdzie stała zaczajona, rzuciła mu się na szyję Lucy z taką gwałtownością, że mu zrzuciła kapelusz na ziemię.
– Kocham cię, Karl! – szeptała, całując go namiętnie.
Odpowiedział na pocałunek, ale nie rzekł nic, bo mu się chciało kląć ze złości.
Ujęła go pod ramię i spacerowali tak pomiędzy drzewami, po rozkwaszonym, oślizgłym gruncie.
Las szumiał jakoś smutnie i głucho i trząsł na nich razem z igłami schnących świerków deszcz, co z szelestem coraz głośniejszym trzepał w gałęzie.
Lucy rozmawiała niestrudzenie, przeplatając rozmowę pocałunkami i pieszczotliwym, kocim przytulaniem się do niego. Paplała, jak dzieciak, o wszystkim, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, nie kończąc jednego zdania, zaczynała drugie pocałunkiem. Wybuchała wesołym, szczerym śmiechem za najlżejszym powodem.
Wyglądała przy tym prześlicznie, w jakimś półwiosennym angielskim kostiumie, w wielkiej futrzanej pelerynie czarnej, z kołnierzem à la Medicis z piór strusich, w ogromnym czarnym kapeluszu, spod którego jej cudowne oczy świeciły się jak dwa szafiry.
Porywało ją to romantyczne spotkanie z kochankiem.
Nie chciała się z nim spotkać w mieście, bo pragnęła nadzwyczajności jakiej bądź, pragnęła niepokoju, dreszczu emocji. Wymyśliła więc to spotkanie w lesie i teraz się nim rozkoszowała całą swoją duszą znudzoną, nie zwracając nawet uwagi na milczenie Karola, który odpowiadał zaledwie monosylabami i często spoglądał na zegarek.
Co ją to obchodziło, był przy niej, czasem oddawał pocałunek tak namiętnie, że aż białawą mgłą zachodziły jej oczy, mogła mu mówić o swojej miłości, mogła mu się rzucać co chwila w ramiona i mogła uczuwać to słodkie zdenerwowanie, przesycone obawą, aby ich kto nie spostrzegł.
Oglądała się co chwila z przestrachem na wszystkie strony, a gdy drzewa zaszumiały głośniej lub wrony z krzykiem zrywały się z drzew i leciały ku miastu, przytulała się do niego z krzykiem przerażenia i trzęsła się cała, że musiał rozwiewać jej obawy pocałunkami i zapewnieniami, że są zupełnie bezpieczni.
– Karl, masz rewolwer – zapytała.
– Mam.
– Wyjmij, mój złoty, mój jedyny. Widzisz będę się czuć bezpieczniejszą. Nie dałbyś mnie, prawda? – szeptała, przyciśnięta do niego.
– O, możesz być pewną. Ale czego się boisz?
– Ja nie wiem czego, ale się bardzo boję, bardzo – i oczy jej biegały szybko po lesie.
– Tutaj nie ma zbójców, daję ci słowo.
– Gdzież tam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracającego z roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają – wstrząsnęła się nerwowo.
– Bądź spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie.
– Wiem, ty musisz być bardzo odważny. Kocham cię, Karl, pocałuj mnie, tylko mocno, mocno.
Zaczął ją całować.
– Cicho! – zawołała, odrywając usta od jego ust. – Ktoś woła!
Nikt nie wołał; las szumiał i pochylał się wolno i automatycznie, wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać kłęby mgieł, co płynęły z pól coraz chyżej i coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzęsisty i sypał się na las niby grube ziarno, i bębnił z łoskotem w blaszane dachy restauracji.
Karol rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich nieco ochraniało.
– Zamoczysz się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś wystawiona.
– Karl, ja to bardzo lubię.
Zdjęła rękawiczkę i wystawiła długą, białą rękę na deszcz.
– Jeszcze się przeziębisz i rozchorujesz.
– To byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym ciągle, ciągle myśleć o tobie.
– Tak, ale ja nie mógłbym cię wtedy widzieć.
– O, to nie chcę. Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie mogłam wytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się spotkać. A ty, czy myślałeś o mnie?
– Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czym innym.
– Jak to dobrze. Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl?
– Kocham, wątpisz?
– Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze.
– Zawsze.
Usiłował zmiękczyć głos i twarzy nadać ton szczęśliwości, ale nie bardzo mu się to udawało, bo kamaszki mu przemiękły, miał pełne kalosze wody i błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.
Byli ze sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdy jej twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać pocałunkami, a przy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała tak ważny interes, o którym telefonowała, rzuciła mu się na szyję.
– Kocham cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię widzieć!
Odeszła wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszcze pożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i prosić, żeby się nie wychylał z lasu, póki nie wsiądzie do powozu, czekającego w uliczce, obstawionej parkanami.
Świstawki obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkich stron, gdy się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kantoru.
Zastał tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozproszyła na obiad.
– Pan za mocno akcentujesz swoje słowa – szeptał Bucholc, wyciągając się w fotelu.
– Nie umiem inaczej mówić – warczał Horn.
– Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie znoszę.
– To mi jest Schwam-drüber 93 93 Schwam-drüber (niem. Schwamm drüber ) – zapomnijmy o tym; nieważne. [przypis edytorski]
, panie prezesie – mówił prawie spokojnie, tylko usta mu drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniały nagle.
– Do kogo to pan mówisz? – podniósł nieco głos.
– Do pana prezesa.
– Panie Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości nie mam, ja panu…
– Nie potrzebuję wiedzieć, czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnie nie obchodzi.
– Nie przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi!
– Nie widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kiedy Horn mówi.
Bucholc zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził przez chwilę okręcone nogi i oddychał ciężko, przykrył powiekami oczy, złość nim trzęsła, ale milczał, bo chciał panować nad sobą.
Horn, który z całą świadomością i nawet z pewną metodą rozdrażniał go coraz bardziej, złożył księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki, gumy i obsadki, owinął je w papier i schował do kieszeni.
Читать дальше