– Co to za wiadomość? po co on jedzie? dlaczego mi nie powiedział? – myślał, ale na próżno, gubił się w domysłach i przypuszczeniach.
Nie czekał zapadnięcia kurtyny i wyszedł, ale już z ulicy powrócił do teatru i poszedł do loży Zukerowej.
– Myślałam, że pan o mnie zapomniał – powiedziała z wyrzutem, utkwiwszy w nim swoje ogromne, cudne oczy.
– Czy to możebne?
– Dla pana jest wszystko możebnym.
– Potępia mnie pani, na wiarę przyjaciół i nieprzyjaciół.
– Co mnie to obchodzi, widziałam tylko, że pan wyszedł.
– Ale powróciłem, musiałem powrócić – szepnął ciszej.
– Do teatru, zapomniał pan czego.
– Do pani.
– Tak?! – szepnęła długo i oczy jej zamigotały blaskiem radości.
– Pan tak do mnie nigdy nie mówił.
– Ale dawno tego pragnąłem.
Ogarnęła spojrzeniem całującym jego twarz, aż poczuł coś jakby powiew ciepły na ustach.
– Pan mówił o mnie tam w krzesłach z panem Weltem, czułam to.
– Mówiliśmy o pani brylantach.
– Prawda, że tak pięknych żadna nie ma w Łodzi?
– Prócz Knollowej i Baronowej – powiedział złośliwie, uśmiechając się.
– I o czym jeszcze mówiliście?
– O pani piękności!
– Pan ze mnie żartuje.
– Nie mogę żartować z tego, co kocham – powiedział przytłumionym głosem, ujmując zwieszoną rękę, wyrwała mu ją szybko i patrzyła rozszerzonymi oczami, oglądając się dokoła, jakby te słowa powiedziano na sali.
– Żegnam panią – mówił powstając, był zły na siebie, czuł, że popełnił głupstwo, że jej to tak prosto bez przygotowań wielkich powiedział, ale działała na niego narkotycznie.
– Wyjdziemy razem, zaraz – powiedziała prędko, pozbierała szal, cukierki z pudełkiem, wachlarz i wyszła.
Ubierała się w milczeniu.
Borowiecki nie wiedział, co mówić, patrzył tylko na nią, na jej oczy zmieniające co chwila wyraz, na cudnie zarysowane ramiona, na usta, które ustawicznie oblizywała, na wspaniałą, doskonale rozwiniętą figurę.
Gdy włożyła kapelusz, podał jej rotundę 64 64 rotunda – obszerny płaszcz damski, skrojony w kształt koła. [przypis edytorski]
. Pochyliła się nieco w tył, aby ją wziąć na ramiona i w tym ruchu dotknęła włosami jego ust, odsunął się nieco w tył, jakby sparzony, a ona nie znajdując oparcia, upadła mu plecami na piersi.
Pochwycił ją szybko w ramiona i wpił się ustami w jej kark, który się naprężył i skurczył pod pożerającym pocałunkiem.
Krzyknęła cicho i wparła się w niego całą siłą na mgnienie, aż się zachwiał pod jej ciężarem.
Wyrwała mu się szybko z objęć.
Była bladą jak marmur, dyszała ciężko, a spod przymkniętych powiek buchały płomienie.
– Odprowadzi mnie pan do powozu – powiedziała, nie patrząc na niego.
– Chociażby na koniec świata.
– Zapnij mi pan rękawiczki.
Zapinał, ale nie mógł znaleźć ani dziurek, ani guziczków, tak jak nie mógł znaleźć jej spojrzenia, bo nie patrzyła na niego; oparła się jednym ramieniem o ścianę, odwróciła nieco głowę i tak stała z ręką w jego ręku, z dziwnym uśmiechem na ustach, które promieniowały karminem; czasem wstrząsnął nią dreszcz, wtedy silniej przycisnęła się do ściany i jakiś cień jakby przerażenia migotał po jej twarzy i taił się w kątach ust.
– Chodźmy – szepnął, skończywszy zapinanie.
Doprowadził ją do powozu, wsadził, a ujmując jej rękę i całując gorąco, szepnął:
– Niech mi pani przebaczy, błagam na wszystko.
Nic nie odpowiedziała, tylko tak silnie pociągnęła go do wnętrza, że wskoczył bez namysłu, zatrzaskując drzwi za sobą.
Konie ruszyły z kopyta.
Borowiecki czuł się zdenerwowanym do najwyższego stopnia tym, co się stało. Nie miał jeszcze czasu zdać sobie sprawy dokładnie, nie umiał zresztą teraz w tej chwili myśleć, wiedział tylko, że ona jest przy nim, siedziała wciśnięta w kąt powozu, daleko od niego. Słyszał jej nierówny, szybki oddech, a chwilami w świetle latarni ulicznych, błyskała mu jej twarz i oczy ogromne, wpatrzone w jakąś próżnię.
Chciał zapanować nad sobą, chciał już zastukać na stangreta, szukał już bezwiednie antaby 65 65 antaba (z niem. Handhabe : rękojeść) – dzierżak; metalowy uchwyt na kufrze, drzwiach, bramie, złożony z dwóch części, jednej stanowiącej umocowanie i drugiej (często ruchomej) służącej do chwytania; antaby na drzwiach stanowiły zarazem kołatkę. [przypis edytorski]
, aby drzwi otworzyć i wprost uciec, ale nie miał sił już, ani woli.
– Pani mi przebaczy, to co się stało? – zaczął wolno i szukał jej rąk, schowała je głęboko pod rotundę.
Nie odpowiedziała nic, obcisnęła się szczelnie w rotundę, jakby chcąc zamknąć w sobie, przytrzymać tę szaloną chęć rzucenia mu się w ramiona.
– Pani mi przebaczy, – powtórzył ciszej, przysuwając się do niej.
Drżał cały, nie mógł więcej mówić i nie otrzymując odpowiedzi, szepnął bardzo cicho i bardzo głęboko.
– Lucy! Lucy!
Wstrząsnęła się, puściła rotundę, która zsuwała się z jej ramion i z jakimś głębokim, przejmującym okrzykiem rzuciła mu się na piersi.
– Kocham cię, kocham! – szeptała, obejmując go namiętnie.
Usta się ich zbiegły w długim, śmiertelnie mocnym pocałunku.
– Kocham cię, kocham! – powtarzała z lubością ten dźwięk słodki, całując jego twarz z porywającą siłą.
Czuła głód pocałunków, pieszczot i miłości tak dawno, więc teraz, kiedy się już tak stało, nie myślała o niczym, nie pamiętała na nic, tylko całowała.
– Nie, nie mów teraz nic, nie mów. Chcę mówić sama, chcę wołać wciąż. Kocham cię! Mogę to powtarzać wobec całego świata, wszystko mi już jedno. Ja wiem, że cię inne kochają, wiem, że masz narzeczoną, ale co mnie to obchodzi! Kocham cię! Kocham nie dlatego, żebyś i ty mnie kochał, żebym chciała przez to szczęścia, nie dla tego – ja cię kocham, kocham i nic więcej. Potrzebowałam kochać, jak każdy człowiek potrzebuje miłości. Pan jesteś dla mnie wszystkim. Chcesz, uklęknę przed tobą i będę ci to mówić tak długo, tak szczerze, aż uwierzysz i sam kochać mnie zaczniesz. Już nie mogę udawać, już nie mogę żyć bez ciebie i bez miłości. Kocham cię, mój jedyny, mój panie.
Mówiła bezładnie, prędko, nieprzytomnie. Okryła się w rotundę, to znowu ją opuszczała, odsuwała się od niego, to bez słów, promieniejąca, obejmowała go, cisnęła się do niego, całowała.
Borowiecki porwany tym szalonym wybuchem namiętności, oczarowany miłością tak wielką i tak ognistą, głosem, co przenikał ogniem i pocałunkami, które go – bo onieprzytomniały prawie, dał się unieść temperamentowi swojemu i szalał jak i ona.
Oddawał jej tak pocałunki, że mu chwilami zwisła na rękach jak martwa.
– Kocham cię, Lucy, kocham! – powtarzał, nie wiedząc sam, co mówi.
– Nie mów nic, całuj mnie!
– Nie mów nic, całuj mnie – wołała w najwyższym uniesieniu.
Głos jej rwał się i wybuchał burzą, to znowu łkał, jakby całą miłością wschodu, jakby całą ognistą pieśń nad pieśniami wyśpiewywał.
– Ja tak marzyłam o tej chwili, tyle miesięcy pragnęłam cię, tyle lat czekałam na to, tyle cierpiałam przez to. Całuj mnie! mocniej… mocniej… mocniej… A! teraz umarłabym chętnie – wykrzyknęła dziko.
Powóz toczył się wolno po jednej ze strasznie błotnistych i niebrukowanych ulic, gdzie nie było nawet latarń, tylko powozowe światła rozkrążały złoty blask na ruchomą, płynną, a głęboką warstwę błota, rozpryskującą się aż na szyby.
Читать дальше