Całe swoje życie Flynn podświadomie spodziewał się katastrofy. Zawsze miał wrażenie, że nieustannie ku niej dąży. To miało być zderzenie dwóch natur. Jego i ojca. Nigdy nie ryzykował w związkach z kobietami, ale będąc z Virginią, mylnie założył, że mówi ona prawdę. Zaryzykował. Prawdziwy mężczyzna tak nie postępuje.
Popełnił błąd.
Musi ponieść jego konsekwencje.
Przerażały go kłopoty piętrzące się przed nim. Nie miał pojęcia, co zrobić z dzieckiem ani jak odzyskać sympatię i szacunek Molly. Przecież sam do siebie nie czuł szacunku i nie wiedział, czy kiedykolwiek go poczuje.
Jednej rzeczy był jednak pewien. Nie jest w stanie zająć się dzieckiem. Nie ma na świecie gorszego ojca niż on.
Dylan uderzył go rączką w nos. Flynn chwycił małą piąstkę.
– No cóż. Zrobię wszystko, żeby się z tego wykaraskać. Ciebie też wyciągnę i dopilnuję, żeby było ci dobrze. Cokolwiek się stanie, nie musisz się o nic martwić, słyszysz? Poza obiadem, oczywiście. Czy jesteś gotowy zjeść buraczki?
Kiedy o jedenastej wieczorem w mieszkaniu Molly rozległ się dzwonek telefonu, rzuciła czytany właśnie romans i sięgnęła po słuchawkę tak gwałtownym ruchem, że omal nie zrzuciła lampki stojącej na nocnym stoliku. Nikt do niej nie telefonował o takiej porze. Sama często rozmawiała przez telefon z rodzicami i siostrami, ale dźwięk dzwonka o takiej godzinie mógł oznaczać tylko coś bardzo ważnego.
Nie myliła się. To rzeczywiście było ważne. Ledwo przyłożyła słuchawkę do ucha, na drugim końcu linii odezwał się męski głos. Nie poznała z początku Flynna. Mówił tak szybko, jakby się bał, że nie starczy mu tchu.
– Wiem, że jestem ostatnią osobą, z którą chciałabyś rozmawiać i przysięgam, nie zakłócałbym ci spokoju, gdybym potrafił sobie sam z tym poradzić, ale Molly, naprawdę nie wiem, co robić…
Molly opadła na poduszki. Przez cały wieczór usiłowała wyrzucić z pamięci obraz Hynna i dziecka. I nie miało to nic wspólnego z uczuciami. Po prostu przez cały czas czuła niepokój, którego nie mogła się pozbyć. Mimo to ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, był telefon od szefa. Ale Flynn rzeczywiście był przerażony.
– Dobrze, już dobrze. Uspokój się. Co się…?
– On cały czas płacze. Ułożyłem go do snu i nawet zasnął, ale nagle obudził się z rykiem. Płacze bez żadnego powodu. Co, u diabła, mam robić?
– Flynn, naprawdę nie potrafię powiedzieć ci, co się dzieje, bo mnie tam nie ma. Mówiłam ci, że nie mam przecież żadnego doświadczenia z dziećmi…
– Musisz umieć zajmować się dziećmi. Jesteś kobietą. Na pewno wiesz o nich więcej niż ja. Powiedz mi tylko, co mam robić, a ja natychmiast to wykonam.
Gdyby sytuacja była inna, pewnie Molly dałaby mu po głowie za typowo męskie podejście do sprawy, ale w tej chwili Flynn był rzeczywiście zdesperowany.
– No dobrze. Uspokój się. Słyszę jego płacz nawet tutaj…
– Nie przypuszczam, żeby był chory. Miał dziś wystarczająco dużo energii, żeby wykończyć dwoje dorosłych ludzi. Ale to przecież dziecko. Obudził się w obcym miejscu. Nie ma przy nim mamy, więc się boi. Przynajmniej spróbuj go uspokoić.
– Jak?
– Zwyczajnie. Pokołysz go trochę. Ponoś, pogładź po pleckach, zaśpiewaj coś…
– Dobrze. Zapamiętałem. Pokołysać. Pogłaskać. Zaśpiewać. Molly usłyszała tak głośny trzask, że aż drgnęła.
– Flynn? Jesteś tam?
Cisza. Roztargnionym gestem potarła czoło. Przez chwilę słyszała jeszcze płacz dziecka… a potem nastąpiła cisza. Widocznie Flynn odłożył słuchawkę, zapominając się rozłączyć, i pobiegł do Dylana. Zresztą znała go dobrze – pewnie zdążył już zapomnieć, że z nią rozmawiał.
Zawołała go jeszcze raz… i wtedy usłyszała jego głos. Śpiewał niezbyt dobrze jej znaną nieprzyzwoitą, pijacką piosenkę lubianą przez studentów. Śpiew był cichy i brzmiał bardzo fałszywie.
Odłożyła słuchawkę, nie wiedząc, czy powinna się roześmiać, czy też udusić Flynna. Wiedziała jedno – nie uda jej się szybko zasnąć, więc wstała z łóżka.
Może herbata ją uspokoi. Poszła do kuchni i zaczęła szukać w szafce torebek z herbatką miętową. Napełniła kubek i piła powoli, chodząc po mieszkaniu i rozmyślając o mężczyznach.
Ciszę zakłócał jedynie szum liści klonu rosnącego przed domem. Molly wynajmowała piętro domu należącego do państwa McNutts, którzy, będąc już na emeryturze, spędzali pół roku w Arizonie. Głównym powodem, dla którego zgodzili się wynająć jej mieszkanie u siebie, był strach przed pozostawieniem domu na tak długo bez żadnej opieki. Mieli jednak dość surowe wymagania wobec lokatorki. Nie wolno jej było hałasować po nocach, zapraszać gości, a przede wszystkim przyjmować mężczyzn. Uważali, że Molly jest dla nich idealna.
Wiedziała, że jest ideałem. Jej rodzice nie musieli się o nią martwić, gdy przyjęła pracę u McGannona i przeprowadziła się z Traverse City do Kalamazoo. Miała dwadzieścia dziewięć lat. Mogła bez problemów rozpocząć własne życie, tym bardziej że nigdy nikomu nie sprawiała kłopotów. Rodzice mogli być pewni, że będzie chodzić spać o stosownej porze, zrezygnuje z urządzania przyjęć, no i, oczywiście, nie będzie przyjmować u siebie mężczyzn. Miała opinię rozważnej dziewczyny, odkąd skończyła cztery lata.
Wypiła herbatę, ale sen nie przychodził. Poprawiła obraz wiszący w salonie, wyprostowała szereg książek uporządkowanych według tematyki i autorów. Usłyszała odgłos włączającej się lodówki. Kuchenka i lodówka były starsze od niej, prawie prehistoryczne, i powodowały, że czuła się tu dość obco, do momentu gdy pomalowała ściany na jasnocytrynowy kolor. Kanapa była kremowa – duży błąd, bo widać na niej było każdy pyłek, ale podobała jej się. Lubiła zestawienie kolorów cytrynowego i kremowego w połączeniu z żółto – zieloną barwą orientalnego dywanu. Złocisty komplet do herbaty od cioci Jean stał na szklanym stoliku. Lampa dzwoniąca kryształkami – pamiątka po babci – dekorowała kominek. Obok niej stała figurka z porcelany Royal Doulton. Mieszkanko było czyściutkie. Żadnego kurzu, żadnego bałaganu. Naczynia w kredensie były ustawione równiutko, ubrania w szafie ułożone według kolorów.
Molly nie miała żadnego problemu z wyobrażeniem sobie reakcji Flynna na jej mieszkanie. Najpierw byłby zaskoczony, a potem żartowałby sobie bezlitośnie z jej zamiłowania do pedanterii.
Inni mężczyźni, których czasami zapraszała na kawę, byli nim zachwyceni.
Kiedy była jeszcze w liceum, przez trzy lata spotykała się ze Steve'em. Potem, gdy wstąpił do seminarium, zostali przyjaciółmi. Na uczelni poznała Johna, który też studiował księgowość. Był jeszcze jeden John, specjalista od analizy komputerowej. Wszyscy byli poważni, wierni, lojalni i niezawodni. A na dodatek odpowiedzialni i uczciwi.
Niemal święci, ale w zasadzie strasznie nudni. Molly szybko wypłukała kubek po herbacie, wstawiła go do zmywarki i powędrowała do łóżka. Nigdy dotąd nie miała żadnych kłopotów z mężczyznami. Potrafiła właściwie oceniać ludzi. Ostatnią swoją sympatię, Sama Morrisona, poznała w banku zaraz po przeprowadzce do Kalamazoo. Był człowiekiem sukcesu. Nigdy nie przysporzyłby kobiecie kłopotów. Dbał o porządek. Był, oczywiście, odpowiedzialny.
Miała czasami wrażenie, że jeśli pozna jeszcze jednego świętego, oszaleje. Albo zareaguje na zaloty kolejnego nudziarza, mdlejąc jak jakaś wiktoriańska dama.
Położyła się do łóżka, poprawiła poduszkę, ułożyła równo kołdrę i zgasiła światło. Zamknęła oczy, próbując zasnąć.
Читать дальше