— Czekać i obserwować — odparł roztropny Klapaucjusz. — Może się coś wyklaruje.
Nic na to na razie nie wskazywało. Maszyna, wydostawszy się na twardszy grunt, ruszyła szybciej. W środku jej gwizdało, syczało i pobrzękiwało.
— Zaraz się rozlutuje nastawnia i programowanie — mruknął Trurl. — Wtedy się rozleci i stanie…
— Nie — odparł Klapaucjusz — to szczególny wypadek. Ona jest tak głupia, że nawet zatrzymanie się całego rozrządu jej nie zaszkodzi. Uważaj, ona… Uciekajmy!!
Maszyna najwyraźniej rozpędzała się, aby ich stratować. Gnali więc co tchu, słysząc za plecami rytmiczny łoskot straszliwego tupania. I biegli tak, bo cóż mogli zrobić innego? Chcieli wrócić do rodzinnej miejscowości, ale maszyna udaremniła to, spychając ich przez flankowanie z upatrzonej drogi, i nieubłaganie zmuszała ich do zagłębiania się w kraj coraz bardziej pustynny. Powoli wyłoniły się z przyziemnych mgieł góry, posępne i skaliste; Trurl, dysząc ciężko, zawołał do Klapaucjusza:
— Słuchaj! Uciekajmy w jakiś ciasny wąwóz… gdzie nie będzie mogła za nami wejść… przeklęta… co?!
— Lepiej biegnijmy… prosto — wydyszał Klapaucjusz. — Niedaleko jest mała miejscowość… nie pamiętam, jak się nazywa… w każdym razie znajdziemy tam… uf!!! schronienie…
Popędzili zatem prosto i rychło ujrzeli przed sobą pierwsze domostwa. O tej porze dnia ulice były niemal puste. Przebiegli dobry kawał drogi, nie napotykając żywego ducha, gdy przeraźliwy rumor, taki, jakby na skraj osiedla zwaliła się kamienna lawina, zaświadczył o tym, że ścigająca ich maszyna już tam dotarła.
Trurl obejrzał się i aż jęknął.
— Wielkie nieba! Popatrz, Klapaucjuszu, ona burzy domy!! — Jakoż maszyna, prąc uparcie za nimi, szła przez mury domów jak stalowa góra, a drogę jej znaczyły ceglane rumowiska wypełnione białymi kłębami wapiennego kurzu. Rozległy się przeraźliwe krzyki zasypanych, zaroiło się na ulicach, Trurl zaś i Klapaucjusz pędzili, ledwo dysząc, przed siebie, aż dopadli wielkiego gmachu ratuszowego, gdzie w mig zbiegli po schodach do głębokiej piwnicy.
— No, tu nas nie dosięgnie, żeby miała nam nawet cały ten ratusz na głowę zwalić! — wysapał Klapaucjusz. — Ale diabli skusili mnie złożyć ci dzisiaj wizytę… Byłem ciekaw, jak ci idzie robota, no i proszę — dowiedziałem się…
— Bądź cicho — odparł mu Trurl. — Ktoś tu idzie… Rzeczywiście, drzwi podziemia uchyliły się i wszedł sam burmistrz wraz z kilkoma radnymi. Trurl wstydził się wyjawić, co spowodowało niezwykłą i przeraźliwą zarazem historię, więc wyręczył go Klapaucjusz. Burmistrz przysłuchiwał mu się w milczeniu. Naraz ściany drgnęły, zakołysała się ziemia i do głęboko pod jej powierzchnią ukrytej piwnicy dotarł przeciągły łoskot walących się murów.
— Ona już jest tu?! — krzyknął Trurl.
— Tak — odparł burmistrz. — I żąda, abyśmy was wydali, w przeciwnym razie zburzy całe miasto…
Zarazem dobiegły ich wypowiedziane gdzieś, na wysokości, nosowo brzmiące, do stalowego gęgania podobne słowa:
— Tu jest gdzieś Trurl… Czuję Trurla…
— Ale chyba nas nie wydacie? — spytał drżącym głosem ten, którego tak natarczywie domagała się maszyna.
— Ten z was, który nazywa się Trurl, musi stąd wyjść.
Drugi może zostać, gdyż jego wydanie nie jest koniecznym warunkiem…
— Ależ litości!
— Jesteśmy bezsilni — rzekł burmistrz. — Gdybyś zresztą miał tu zostać, Trurlu, odpowiadać byś musiał za wyrządzone miastu i jego mieszkańcom szkody, bo to przez ciebie maszyna zburzyła szesnaście domów i pogrzebała pod ich ruinami wielu tutejszych obywateli. Tylko to, że znajdujesz się w obliczu śmierci, pozwala mi puścić cię wolno. Idź i nie wracaj.
Trurl spojrzał na twarze radnych, a widząc na nich wypisany na siebie wyrok, powoli skierował się ku drzwiom.
— Czekaj! Idę z tobą! — wykrzyknął impulsywnie Klapaucjusz.
— Ty? — ze słabą nadzieją w głosie rzekł Trurl. — Nie… — rzekł po chwili. — Zostań, tak będzie lepiej… Po co miałbyś niepotrzebnie ginąć?…
— Idiotyzm! — zawołał energicznie Klapaucjusz. — Cóż to, dlaczego mamy ginąć, czy może za sprawą tej żelaznej kretynki? Też mi coś! To za mało, aby zetrzeć z powierzchni globu dwóch najwybitniejszych konstruktorów! Chodź, mój Trurlu! Śmiało!
Podniesiony tymi słowami na duchu Trurl pobiegł po schodach za Klapaucjuszem. Na rynku nie było żywego ducha. Wśród kłębów pyłu i kurzawy, z których wyłaniały się sterczące szkielety poburzonych domów, stała, wydzielając kłęby pary, maszyna, wyższa nad wieże ratusza, cała zbroczona ceglaną krwią murów i umazana białym prochem.
— Uważaj! — szepnął Klapaucjusz. — Ona nas nie widzi. Pędzimy tą pierwszą uliczką w lewo, potem w prawo, i prosto jak strzelił, niedaleko już zaczynają się góry. Tam się schronimy i obmyślimy coś takiego, żeby raz na zawsze odechciało się jej… W nogi! — krzyknął, bo maszyna dostrzegła ich w tym momencie i natarła na nich, aż grunt zatrząsł się w posadach.
Pędząc bez tchu, wybiegli za miasteczko. Jakąś milę galopowali tak, słysząc za sobą gromowe stąpania kolosa, który nieustępliwie ich ścigał.
— Znam ten wąwóz! — zawołał nagle Klapaucjusz. — Jest tam koryto wyschłego potoku, które prowadzi w głąb skał, tam są liczne jaskinie, biegnijmy szybciej, zaraz będzie musiała stanąć!…
Gnali więc pod górę, potykając się i wymachując rękami dla odzyskania równowagi, ale maszyna wciąż znajdowała się w jednakiej za nimi odległości. Po chyboczących głazach wyschłego strumienia dobiegli do szczeliny w pionowych skałach, a ujrzawszy dosyć wysoko w górze czerniejący wylot jaskini, jęli się co sił piąć ku niemu, nie zważając na umykające spod stóp, luźne kamienie. Wielki otwór w skale ział chłodem i ciemnością. Skoczyli czym prędzej do środka, przebiegli jeszcze kilka kroków i zatrzymali się.
— No, tu jesteśmy bezpieczni — rzekł Trurl, który odzyskał spokój.
— Wyjrzę, żeby zobaczyć, gdzie utknęła…
— Uważaj — przestrzegł go Klapaucjusz. Trurl podszedł ostrożnie do otworu jaskini, wychylił się i nagle skoczył z przestrachem w tył.
— Ona włazi na górę!! — krzyknął.
— Uspokój się, tutaj na pewno nie wejdzie — rzekł niezupełnie stanowczym głosem Klapaucjusz. — Co to? Jakby pociemniało… Och!
W tej chwili wielki cień przesłonił niebo, widoczne dotąd przez wylot pieczary, i ukazała się w nim na mgnienie stalowa, gładka, nitami wybijana raz koło razu ściana maszyny, która przywarła powoli do skały. W ten sposób jaskinia została jak gdyby stalową przykrywą szczelnie zamknięta od zewnątrz.
— Jesteśmy uwięzieni… — wyszeptał Trurl, a głos jego drżał tym mocniej, że zapadła całkowita ciemność.
— To było z naszej strony idiotyczne! — ze wzburzeniem zawołał Klapaucjusz. — Pchać się do jaskini, którą mogła zabarykadować! Jak mogliśmy zrobić coś takiego?
— Jak myślisz, na co ona liczy? — spytał po długiej chwili milczenia Trurl.
— Na to, że będziemy chcieli stąd wyjść, do tego nie trzeba specjalnego rozumu.
Znowu zapadło milczenie. Trurl podszedł w czarnym mroku na palcach, wyciągając przed siebie ręce, w stronę, w której znajdował się otwór jaskini, i wodził po skale rękami, aż dotknął głębokiej stali, która była ciepła, jakby nagrzana od środka…
— Czuję cię, Trurlu… — zahuczał w zamkniętej przestrzeni żelazny głos. Trurl cofnął się, usiadł na głazie obok przyjaciela i jakiś czas spoczywali bez ruchu. Wreszcie Klapaucjusz szepnął mu:
Читать дальше