Stanisław Lem - Podróż jedenasta

Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Podróż jedenasta» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1994, ISBN: 1994, Издательство: Interart, Жанр: Юмористическая фантастика, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Podróż jedenasta: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Podróż jedenasta»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Podróż jedenasta — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Podróż jedenasta», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Nazjutrz usiadłem sobie na ławce przed koszarami, czekając, aż wyjdą ci, co mają przepustkę na miasto. Odnalazłszy w dumie jednego z tych, co mieli kółko na łopatce, podążyłem za nim, a gdy prócz nas dwóch nikogo nie było na ulicy, uderzyłem go rękawicą w bark, że cały zadzwonił i rzekłem:

— W imieniu Jego Induktywności! Pójdziesz za mną!

Tak się przestraszył, że cały zaczął szczękać. Bez jednego słowa pokuśtykał za mną, pokorny jak trusia. Zamknąwszy drzwi pokoju, jąłem odkręcać mu głowę, dobytym z kieszeni śrubokrętem. Udało mi się to po godzinie. Uniosłem ją jak żelazny garnek i oczom mym ukazała się nieprzyjemnie zbielała od długotrwałego pobytu w ciemności, chuda twarz z wytrzeszczonymi strachem oczami.

— Jesteś lepniakiem? — sarknąłem.

— Tak jest, wasza miłość, ale…

— Co ale!?

— Ale jam przecież — zarejestrowan… przysięgałem wierność Jego Induktywności!

— Jak dawno, mów!?

— Trzy… trzy lata temu., panie — za co — za co wy mię…

— Czekaj — rzekłem — a znasz innych jakichś lepniaków?

— Na Ziemi? Juści znam, wasza miłość, dopraszam się łaski, ja ino…

— Nie na Ziemi, bałwanie, tu!

— Nie, gdzieżby! Zaś! Skoro ino zoczę, na jednej nodze doniosę, wasza mi…

— No, dobra — rzekłem. — Możesz iść. Głowę sam sobie przykręć.

Dałem mu wszystkie śrubki w garść i wypchnąłem go za drzwi. Słyszałem, jak nakłada sobie czerep trzęsącymi się jeszcze rękami, a sam usiadłem na łóżku, mocno tym wszystkim zdziwiony. Przez cały następny tydzień miałem masę roboty, bo brałem z ulicy przechodniów, kto się tylko napatoczył, szedłem do oberży, gdzie odkręcałem mu głowę. Przeczucie nie omyliło mnie: wszyscy, ale to wszyscy byli ludźmi! Nie znalazłem wśród nich ani jednego robota! Z wolna rozrastał mi się w głowie apokaliptyczny obraz…

Szatan, szatan elektryczny — ten Kalkulator! Co za piekło wylęgło się w jego rozżarzonych drutach! Planeta była podmokła, reumatyczna, dla robotów — w najwyższym stopniu niezdrowa, musiały masowo rdzewieć, może brakło też z biegiem lat coraz bardziej — części zamiennych, poczęły szwankować, jeden po drugim szły na rozległe cmentarzysko podmiejskie, gdzie tylko wiatr chrzęścił im podzwonne arkuszami kruszejącej blachy. Wówczas, widząc, jak topnieją jego szeregi, widząc panowanie swe zagrożonym, Kalkulator dokonał genialnej wolty. Z wrogów, nasyłanych na własną zgubę szpicli, jął czynić własne wojsko, własnych ajentów, własny lud! Żaden ze zdemaskowanych nie mógł zdradzić — żaden nie ważył się na kontaktowanie z innymi, jako z ludźmi, bo nie wiedział, iż nie są robotami, a gdyby się nawet dowiedział o tym czy o owym, to bałby się, że przy pierwszej próbie kontaktu tamten wyda go, jak właśnie usiłował to uczynić ów pierwszy, przebrany za halebardiera człowiek, którego zastałem znienacka w borówkowym krzaku. Kalkulator nie zadowalał się neutralizacją wrogów — każdego czynił bojownikiem swojej sprawy, a przymuszając do wydawania innych, nowo przysłanych ludzi, dawał jeszcze jeden dowód piekielnej chytrości, któż bowiem lepiej potrafił odróżnić nasłanych ludzi od robotów, jeśli nie sami owi ludzie właśnie, którzy znali wszak podszewkę wszystkich praktyk II Wydziału!!

Tak więc każdy człowiek, zdemaskowany, wciągnięty do rejestrów, zaprzysiężony, czuł się sam i może obawiał się nawet podobnych sobie bardziej od robotów, bo roboty nie musiały być ajentami tajnej policji, ludzie byli nimi natomiast co do jednego. W taki sposób elektryczne monstrum trzymało nas w niewoli, szachując wszystkich — wszystkimi, bo przecież to właśnie moi towarzysze niedoli strzaskali moją rakietę i tak samo — dowiedziałem się tego z ust halebardiera — postąpili z zastępami innych rakiet.

Piekło, piekielnik! — myślałem, dygocąc z wściekłości. I mało, że zmuszał do zdrady — mało, że Wydział sam coraz ich więcej przysyłał dla jego wygody, to jeszcze przeodziewano mu ich na Ziemi w najlepszy, nierdzewny ekwipunek wysokiej jakości! Czy były w tych zakutych w blachę rzeszach jeszcze jakieś roboty? Poważnie w to wątpiłem. Zrozumiała też stała się dla mnie gorliwość, z jaką prześladowali ludzi. Sami będąc nimi, musieli, jako neofici wspanialstwa, być bardziej robotami aniżeli autentyczne roboty. Stąd zaciekła nienawiść, jaką okazywał mi mój adwokat. Stąd łajdacka próba wydania mię, jaką podjął ów człowiek, któregom pierwszego zdemaskował. Och, co za demonizm cewek i zwojów, co za strategia elektryczna!

Ujawnienie tajemnicy na nic by się nie przydało; na rozkaz Kalkulatora ani chybi ciśnięto by mnie do lochu — od zbyt dawna karność opanowała ludzi, zbyt długo udawali już ją i przywiązanie do tego zelektryfikowanego Belzebuba, przecież nawet mówić po swojemu się oduczyli!

Co robić? Zakraść się do pałacu? To przedsięwzięcie szalone. Cóż jednak pozostawało? Niesamowita sprawa: miasto, otoczone cmentarzyskami, na których w rdzę obrócone spoczywały hufce Kalkulatora, a on rządził dalej, silniejszy niż kiedykolwiek, pewny swego, bo Ziemia przysyłała mu wciąż nowe i nowe zastępy — szataństwo! Im dłużej myślałem, tym lepiej pojmowałem, że nawet to odkrycie, którego niewątpliwie musiał przede mną dokonać niejeden z nas, w żadnej mierze nie odmieniało sytuacji. W pojedynkę nic nie mógł zrobić, musiał zwierzyć się komuś, zaufać, a to pociągało za sobą natychmiastową zdradę, zdrajca, oczywiście, liczył na awans, na wkupienie się w szczególną łaskę machiny. Na świętego Elektrycego! — myślałem — geniusz to jest… I myśląc tak, zauważyłem, że i ja sam z lekka już archaizuję składnię i gramatykę, że i mnie udziela się ta zaraza, że naturalnym poczyna się wydawać wygląd żelaznych pałub, a ludzka twarz czymś nagim, brzydkim, nieprzyzwoitym… lepniaczym. Wielki Boże, wariuję — pomyślałem — a inni pewno dawno już sfiksowali — ratunku!

Po nocy spędzonej na ponurych rozmyślaniach, poszedłem do magazynu w śródmieściu, kupiłem za trzydzieści ferklosów najostrzejszy tasak, jaki mogłem dostać i doczekawszy się zapadnięcia mroku, zakradłem się do wielkiego ogrodu otaczającego pałac Kalkulatora. Tu, zaszyty w krzewy, wyswobodziłem się za pomocą obcęgów i śrubokrętu z mego żelaznego pancerza i na palcach, boso, bez szelestu, wspiąłem się na piętro po rynnie. Okno było otwarte. Korytarzem, głucho dźwięcząc, tam i sam chodził strażnik. Kiedy odwrócił się plecami, w przeciwnym końcu korytarza, skoczyłem do środka, podbiegłem szybko do pierwszych z brzega drzwi i cicho wszedłem — ani mnie zauważył.

Była to ta sama wielka sala, w której słyszałem głos Kalkulatora. Panował w niej mrok. Rozchyliłem czarną zasłonę i zobaczyłem olbrzymią, stropu sięgającą ścianę Kalkulatora ze świecącymi jak oczy zegarami. Z boku widniała biała szpara. Były tam jakieś nie domknięte drzwi. Zbliżyłem się do nich na palcach i powstrzymałem dech.

Wnętrze Kalkulatora wyglądało jak mały pokój drugorzędnego hotelu. Z tyłu stała niewielka, wpółotwarta kasa pancerna z wetkniętym w zamek pękiem kluczy. Za biurkiem, zawalonym papierami, siedział podstarzały, zaschły mężczyzna w szarym ubraniu, z bufiastymi zarękawkami, jakich używają biurowi urzędnicy, i pisał, strona po stronie wypełniając zadrukowane formularze. Obok jego łokcia parowała szklanka herbaty. Na talerzyku leżało kilka keksów.

Wszedłem na palcach, zamknąłem za sobą drzwi. Nie skrzypnęły.

— Pssst — powiedziałem, unosząc tasak obiema rękami.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Podróż jedenasta»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Podróż jedenasta» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Stanisław Lem - Podróż dwudziesta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż osiemnasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż czternasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż trzynasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż dwunasta
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż ósma
Stanisław Lem
Stanisław Lem - Podróż siódma
Stanisław Lem
Отзывы о книге «Podróż jedenasta»

Обсуждение, отзывы о книге «Podróż jedenasta» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x