Stanisław Lem - Podróż jedenasta
Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Podróż jedenasta» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1994, ISBN: 1994, Издательство: Interart, Жанр: Юмористическая фантастика, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Podróż jedenasta
- Автор:
- Издательство:Interart
- Жанр:
- Год:1994
- Город:Warszawa
- ISBN:83-7060-283-5
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Podróż jedenasta: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Podróż jedenasta»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Podróż jedenasta — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Podróż jedenasta», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Bądź przeklęty lepniaku! — rzekł i dodał: — Mam być twoim obrońcą.
— Czy zawsze witasz w ten sposób swych klientów? — spytałem, siadając.
On też usiadł, klekocząc. Był odrażający. Blachy na brzuchu kompletnie mu się poluzowały.
— Lepniaków, tak — rzekł z przekonaniem. — Z lojalności jeno wobec mojej profesji — nie wobec ciebie, szubrawcze bezecny — rozwinę kunszta moje w twej obronie, kreaturo! Być może da się zmiękczyć czekającą cię karę do jednorazowego rozebrania na sztuki.
— Jak to — powiedziałem — ależ mnie nie można rozebrać.
— Ha, ha! — zazgrzytał — tak ci się jeno widzi! A teraz powiadaj, co kryłeś w zanadrzu, kleista kanalio!!
— Jak się nazywasz? — spytałem.
— Klaustron Fridrak.
— Klaustronie Fridraku, powiedz, o co jestem oskarżony?
— O lepniaczość — odparł natychmiast. — Kara za to przypada główna. A dalej, o chucie zaprzedania nas, o śpiegarstwo na rzecz bryi, o świętokradczo zalęgły plan podniesienia ręki na Jego Induktywność — starczy ci, łajnisty lepniaku? Przyznajesz się do owych win?
— Czy na pewno jesteś mym adwokatem? — spytałem. — Bo mówisz jak prokurator albo sędzia śledczy.
— Jam jest twoim obrońcą.
— Dobrze. Nie przyznaję się do żadnej z tych win.
— Drzazgi z ciebie polecą! — zaryczał.
Widząc, jakiego dostałem obrońcę, zamilkłem. Nazajutrz zaprowadzono mnie na przesłuchanie. Nie przyznałem się do niczego, choć sędzia — jeżeli to było możliwe — grzmiał jeszcze okropniej od wczorajszego obrońcy. Raz ryczał, raz szeptał, wybuchał blaszanym śmiechem, to znów spokojnie tłumaczył, że pierwej zacznie oddychać, zanim ujdę wspanialczej sprawiedliwości.
Przy następnym przesłuchaniu był obecny jakiś ważny dostojnik, sądząc z ilości lamp, jaka się w nim żarzyła. Upłynęły cztery dalsze dni. Najgorzej było z jedzeniem. Zadowalałem się paskiem od spodni, który moczyłem w wodzie, jaką mi przynoszono raz dziennie, przy czym strażnik niósł garnek z dala od siebie, jakby to była trucizna.
Po tygodniu pasek skończył mi się, na szczęście miałem wysokie sznurowane buty z koźlej skórki — ich języki były najlepsze ze wszystkiego, co jadłem przez cały czas pobytu w celi.
Ósmego dnia rankiem dwu strażników kazało mi się zbierać. Wsadzony do karetki, pod eskortą przewieziony zostałem do Żelaznego Pałacu, siedziby Kalkulatora. Po wspaniałych, nierdzewnych schodach, przez sale, wysadzane katodowymi lampami, zaprowadzono mnie do wielkiego, pozbawionego okien pokoju. Zostałem w nim sam — strażnicy wyszli. Pośrodku znajdowała się czarna zasłona, zwieszona ze stropu, fałdy jej otaczały środek pokoju czworobokiem.
— Mamy lepniaku! — zagrzmiał głos, dochodzący jakby przez rury z żelaznego podziemia — ostatnia twa godzina bije. Rzeknij, co ci lube: szatkownica, łamignat czy świdraulina?
Milczałem. Kalkulator zahuczał, zaszumiał i odezwał się:
— Słysz mnie, lepka kreaturo, przybyła z poduszczenią bryi! Słysz mój potężny głos, mlazgraty klejaku, fąfrze kisielisty! We wspaniałości światłych moich prądów dawam ci łaskę: jeśli przejdziesz na stronę wiernych szeregów moich, jeśli całą swą duszą nade wszystko wspanialcem zostać zapragniesz, życie ci może daruję.
Rzekłem, że od dawna to właśnie było moim marzeniem. Kalkulator zarechotał szyderczo pulsującym śmiechem i rzekł:
— Między bajki łgarstwa twe włożę. Słysz, padalcze. Ostać się przy swym lepkim żywocie możesz jeno jako wspanialechalebardier tajny. Zadaniem twym będzie lepniaków, śpiegarzy, ajentów, zdrajców, a wszelakie inne robactwo, które bryja śle, demaskować, obnażać, przyłbice zdzierać, białym żelastwem wypalać i takimi jeno służby kornymi ocalić się możesz.
Gdy wszystko solennie obiecałem, zaprowadzono mię do innego pokoju, gdzie wciągnięto mnie na rejestr z rozkazem codziennego zdawania meldunków w głównej halebardiemi, po czym osłupiałego, na miękkich nogach, wypuszczono mię z pałacu.
Zapadał zmierzch. Wyszedłem za miasto, siadłem na trawie i jąłem rozmyślać. Ciężko było mi na duszy. Gdyby mię zdekapitowano, ocaliłbym przynajmniej honor, a tak, przeszedłszy na stronę tego elektrycznego potwora, zdradziłem sprawę, którą reprezentowałem, zmarnowałem swą szansę — co miałem robić, biec do rakiety? Byłaby to haniebna ucieczka. Mimo to zacząłem iść. Los szpicla na usługach maszyny, rządzącej szeregiem żelaznych pudeł, byłby hańbą jeszcze gorszą. Któż opisze me przerażenie, gdy zamiast rakiety na miejscu, gdzie ją zostawiłem, ujrzałem tylko rozwłóczone jakimiś maszynami, potrzaskane szczątki!
Było już ciemno, gdy wracałem do miasta. Usiadłem na kamieniu i po raz pierwszy w życiu załkałem rzewnie za utraconą ojczyzną, a łzy ciekły po żelaznym wnętrzu tego pustego bałwana, który miał być odtąd po śmierć moim więzieniem, wyciekały przez szpary nadkolanowe na zewnątrz, grożąc rdzą i zesztywnieniem stawów. Ale było mi już wszystko jedno.
Naraz ujrzałem pluton halebardierów, z wolna sunący ku łąkom podmiejskim na tle ostatniej poświaty zachodu. Dziwnie się jakoś zachowywali. Szarość wieczoru gęstniała i w tym mroku to jeden, to drugi urywali się w pojedynkę z szeregów, jak najciszej przebierając nogami, włazili w krzaki i znikali w nich. Wydało mi się to tak dziwne, że mimo bezbrzeżnego przygnębienia wstałem cicho i ruszyłem za najbliższym.
Była to — muszę dodać — pora, w której owocowały na podmiejskich krzach dzikie jagody, podobne w smaku do borówek, słodkie i nader smaczne. Sam się nimi objadałem, ilekroć tylko mogłem wymknąć się z żelaznego grodu. Któż wypowie moje osłupienie, kiedym ujrzał, jak śledzony przeze mnie halebardier małym kluczykiem, kubek w kubek podobnym do tego, który wręczył mi pełnomocnik II Wydziału, otwiera sobie z lewej strony przyłbicę i rwąc obiema garściami jagody, jak dziki pakuje je w otwartą czeluść! Aż tam, gdzie stałem, dochodziło mlaszczące, pośpieszne ćpanie.
— Pssst — syknąłem przenikliwie — ty, słuchaj. Jednym susem buchnął w gąszcz, ale nie uciekał dalej — słyszałbym to. Przypadł gdzieś.
— Halo — powiedziałem zniżonym głosem — nie bój się. Jestem człowiekiem. Człowiekiem. Ja także jestem przebrany.
Coś jak gdyby jedno, strachem i podejrzliwością płonące oko zerknęło na mnie spoza liści.
— Skąd mogę wiedzieć, zali nie zwodzisz? — rozległ się ochrypły głos.
— Ależ mówię ci. Nie bój się. Przybyłem z Ziemi. Wysłano mię tu umyślnie.
Musiałem go jeszcze chwilę przekonywać, nim uspokoił się na tyle, że wylazł z krzaków. Dotknął mego pancerza w ciemności.
— Człowiekiem? Prawda li to?
— Dlaczego nie mówisz po ludzku? — spytałem.
— Bom przepomniał. Piąty rok idzie, jak mię tu fata okrutne zaniosły… nacierpiałem się, że nie wypowiem… isto, fortuna szczęsna, że mi lepniaka przed śmiercią uźrzeć dała… — bełkotał.
— Opamiętaj się! Przestań tak gadać! Słuchaj — jesteś może z dwójki?
— Zaśby nie. Isto, żem z dwójki. Malingraut mię tu wysłał, na mordęgę okrutną.
— Czemu nie uciekłeś?
— Jako mam uciec, gdy mi rakietę rozebrano, a na drobny śrut roztrząchnięto? Bracie — nie Iza mi tu siedzieć. Do koszar pora… pry, uwidzim się li? Pod koszary jutro przyódź… przyńdziesz?
Umówiłem się z nim tedy, nie wiedząc nawet, jak wygląda, i pożegnaliśmy się; kazał mi zostać jeszcze dobrą chwilę, a sam znikł w ciemnościach nocy. Wróciłem do miasta pokrzepiony na duchu, bo widziałem już szansę zorganizowania konspiracji — aby nabrać sił, poszedłem do pierwszej oberży, jaka nawinęła się po drodze, i położyłem się spać. Rano, przeglądając się w lustrze, zauważyłem na piersi, poniżej lewego naramiennika, malutki, kredą postawiony krzyżyk i jak gdyby łuski spadły mi z oczu. Ten człowiek chciał mnie zdradzić — dlatego naznaczył mnie! Łajdak — powtarzałem w myśli, gorączkowo rozważając, co teraz począć. Starłem judaszowy znak, ale to mię nie zadowoliło. Zapewne złożył już raport — myślałem — i zaczną szukać tego nieznanego lepniaka, zwrócą się zapewne do swych rejestrów, na pierwszy ogień pójdą najbardziej podejrzani — byłem tam przecież, w ich spisach; na myśl, że zaczną mnie przesłuchiwać, zadrżałem. Zrozumiałem, że muszę odwrócić jakoś podejrzenie od siebie, i rychło znalazłem na to sposób. Cały dzień przesiedziałem w oberży, maltretując dla niepoznaki cielęta, a o pierwszym zmierzchu wyruszyłem na miasto, dzierżąc ukryty w dłoni kawałek kredy. Nastawiałem nim coś ze czterysta krzyżyków na żelaziwie przechodniów — kto mi się tylko nawinął, został naznaczony. Około północy, z lżejszym nieco sercem, wróciłem do zajazdu i wtedy dopiero przypomniałem sobie, że oprócz tego judasza, z którym rozmawiałem, do krzaków powłazili zeszłej nocy także inni halebardierzy. Dało mi to do myślenia. Wtem olśniła mię zdumiewająco prosta idea. Wyszedłem za miasto, na jagody. Około północy znowu zjawiła się żelazna hałastra, powoli rozsypała się, rozpierzchła i tylko z okolicznych chaszczy dobiegało pośpieszne posapywanie i ćmakanie żujących zaciekle gąb; potem zamykane szczękały kolejno przyłbice i całe bractwo powyłaziło milczkiem z krzaków, obżarte jagodami jak bąki. Wtedy zbliżyłem się do nich, wzięli mnie w mroku za jednego ze swoich; maszerując stawiałem sąsiadom małe kółeczka kredą, gdzie popadło, a u wrót halebardiemi zrobiłem z tył zwrot i poszedłem do mojej oberży.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Podróż jedenasta»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Podróż jedenasta» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Podróż jedenasta» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.