— Proszę odłożyć ten ołówek. Nie chce mi się zaczynać w tej chwili. Chyba że woli pani, bym dyktował, niż żebym z panią rozmawiał. Czasami mam wrażenie, że moi uczniowie też to wolą.
— Pańscy uczniowie? Czy pan również jest nauczycielem, doktorze?
— Tak, fizyka w MIT. Specjalizuję się w elektronice i, w mniejszym stopniu, zajmuję się fizyką jądrową.
Panna Talley odłożyła ołówek i przyjrzała mu się dokładnie.
— Staunton… doktor Ralph S. Staunton? Oczywiście! Pan pracował przy tych wszystkich wielkich programach satelitarnych.
Doktor uśmiechnął się.
— Nie przy wszystkich. Doprawdy, pochlebia mi, że słyszała pani o mnie. Interesuje się pani fizyką?
— Jak najbardziej. Szczególnie gdy dotyczy to wypraw na Księżyc i podróży międzyplanetarnych. Od lat jestem zapaloną czytelniczką literatury science fiction.
— Pani?!
— Tak, dlaczego by nie?
Rzeczywiście, pomyślał Staunton, dlaczego by nie. Zagnała go w kozi róg. Z ledwością powstrzymał się, żeby jej nie powiedzieć, że jest ostatnią osobą, którą uznałby za miłośniczkę tego typu literatury. Postanowił więc potraktować jej „dlaczego by nie?” jako pytanie retoryczne.
— Moje lektury eskapistyczne to raczej powieści grozy — powiedział. — Znam kilku naukowców, którzy czytują z przyjemnością science fiction, ale sam, gdy czytam dla rozrywki, staram się uciec od uczoności tak daleko, jak tylko to możliwe.
— Rozumiem — odrzekła panna Talley. — Czy to, co zamierza mi pan podyktować, to rzecz fachowa, czy po prostu korespondencja?
— Ani jedno, ani drugie. I obawiam się, że trudno mi przyjdzie wytłumaczyć, o co mi chodzi. Coś niesamowitego dzieje się tu, w okolicy. Przeprowadzałem, nazwijmy to, małe śledztwo i chcę dokładnie spisać wszystko, czego się dowiedziałem, zanim zapomnę jakichś szczegółów. Panna Talley obrzuciła go wzrokiem.
— Ma pan na myśli samobójstwa?
— Tak, pani też wydają się podejrzane? Myślałem, że wszyscy tutaj, od szeryfa poczynając, nie widzą w nich nic niezwykłego.
— Niezupełnie, doktorze. Nawiasem mówiąc, przypomniałam sobie, gdzie pana widziałam — podczas sprawy Tommy’ego Hoffmana. Stał pan z tyłu. Przechodziłam obok pana, idąc do drzwi.
Staunton napełnił fajkę i zaczął ją ubijać.
— Tak, byłem tam. Nie widziałem pani, bo starałem się nie spuszczać wzroku z Garnera. Chciałem go złapać, zanim wyjdzie. Nie udało mi się, ale porozmawiałem z szeryfem.
— Chce pan powiedzieć, że miał pan jakieś dodatkowe informacje związane z… Och, nie ma sensu o to pytać, doktorze! Wszystkiego i tak się dowiem, gdy pan będzie dyktował. Po co powtarzać dwa razy?
Doktor odczekał, zanim zapalił fajkę.
— Ma pani rację, panno Talley. Ale mówiła pani, że też się tym interesowała, więc mam zamiar najpierw panią wypytać. Może ujawnią się jakieś istotne fakty, których jeszcze nie znam. Chciałbym się o nich dowiedzieć, nim zaczniemy. Będę mógł je dodać do tych, które zebrałem. A zatem, czy wie pani o Tommym Hoffmanie coś, o czym nie było mowy w śledztwie?
— Nie są to właściwie fakty. Po prostu znałam Tommy’ego. Zresztą Charlotte również. Uczyłam ich oboje podstaw języka, a ostatniego roku uczęszczali na moje lekcje literatury angielskiej. Tommy był najnormalniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek znałam. Niezbyt rozgarnięty, bez zacięcia do nauki, ale normalny i prostoduszny.
I zupełnie zdrowy fizycznie. Rozmawiałam z doktorem Gruenem — przyjmował poród Tommy’ego i zajmował się nim przez całe życie. Mówił mi, że chłopak miał doskonałe zdrowie. Jedyne choroby, jakie przebył — przed laty zresztą — to odra i koklusz.
— Ale to może znaczyć, że doktor latami go nie widywał.
— Owszem, było jednak inaczej. Ostatniej wiosny Tommy odniósł kontuzję, grając w szkole w baseball. Nie, nie był to uraz głowy. Złamał sobie żebro. I leczył go doktor Gruen. W naszej szkole bowiem obowiązuje ścisła i bardzo dobra zasada: uczeń, który odniósł obrażenia w czasie ćwiczeń sportowych, musi przejść dokładne badanie lekarskie, zanim na powrót przyjmie się go do drużyny. Doktor Gruen mówił mi, gdy z nim rozmawiałam w ubiegłym tygodniu, że badał Tommy’ego niespełna dwa miesiące temu i znalazł go w doskonałym stanie zdrowia i świetnej kondycji. Mens sana in corpore sano. Osobiście zaś gwarantuję stan umysłu. Dosłownie i w przenośni — nie wiedział, co to neuroza.
— I wyraźnie — dodał oschle Staunton — nie cierpiał na depresję seksualną. Co pani wie o Charlotte Garner?
— Świetna dziewczyna. Doceniam jej odwagę. Pomimo bowiem wieku i zawodu nie jestem pruderyjna, doktorze. I do tego rozgarnięta; bardziej niż Tommy. Na tyle nawet, żeby nie domyślał się, że to ona była mądrzejsza z nich dwojga.
— Z wyobraźnią?
— Jeśli ma pan na myśli historię o myszy polnej, to musiała ona wyglądać dokładnie tak, jak dziewczyna ją opisała. Nie było tam ani krzty przesady. I podziwiam Charlotte, że zdecydowała się powiedzieć o tym w trakcie śledztwa, mimo że koroner i szeryf uznali ten epizod za nieważny, gdy wcześniej z nią rozmawiali. Nie wiem, na czym polega znaczenie tego szczegółu, ale był on zbyt…
zbyt dziwaczny, żeby nie połączyć go z tym zastanawiającym samobójstwem Tommy’ego.
— Zgadzam się z panią, panno Talley. Czy może mi pani powiedzieć coś więcej? Oczywiście o sprawach, które pominięto w śledztwie.
— Obawiam się, że nie. I bardzo niewiele wiem o śmierci Grossa. Wspomniałam o „dwóch samobójstwach” tylko ze względu na zbieżność tych przypadków, na ich bliskość w czasie i miejscu. Od lat coś takiego nie zdarzyło się w okolicy. Być może nie ma żadnego związku między tymi sprawami. Chodzi mi o to, że Tommy musiał znać Grossa z widzenia i pewnie Gross Tommy’ego też, ale na pewno nie znali się bliżej.
Staunton uśmiechnął się i zaczął manipulować przy fajce.
— A co by pani powiedziała na sześć samobójstw? Dwóch ludzi i czworga zwierząt, poczynając od tej myszy polnej, która najwyraźniej zmusiła Tommy’ego, żeby ją zabił? Co by pani powiedziała na samobójstwa myszy i psa — tego należącego do Hoffmana — w połączeniu ze śmiercią chłopca? I na samobójstwa sowy i kota należącego do Grossa w związku ze śmiercią właściciela? Nie wspominając o mniej ważnym zagadkowym zdarzeniu, o ile jest faktycznie mniej ważne: o zniknięciu z lodówki pani Gross w noc, gdy jej mąż się zabił, kwarty rosołu i miski z galaretą?
Twarz panny Talley była blada, jej oczy szeroko otwarte. Staunton przyjrzał się jej i stwierdził, że to nie strach, tylko ekscytacja.
Odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Doktorze Staunton, jeśli pan… jeśli to prawda, lepiej, żeby zaczął pan dyktować, zanim się skręcę z ciekawości.
Podniosła ołówek i otworzyła notes.
Staunton znowu zapalił fajkę i dyktując, zaczął się przechadzać. Mówił z przerwami. Przed wypowiedzeniem każdego zdania zastanawiał się, by wszystko zostało zanotowane po kolei i dokładnie — suche fakty, bez sensacji i przesady. Zajęło mu to półtorej godziny. Kilka minut po trzeciej zakończył opis pierwszych trzech zgonów i negatywnych wyników badania na wściekliznę w laboratorium w Green Bay.
Usiadł naprzeciw panny Talley i wytrząsnął popiół z fajki. W czasie dyktowania napełniał ją dwukrotnie, a zapalał chyba kilkanaście razy.
— Myślę, że powinniśmy trochę odpocząć, zanim zabierzemy się do sprawy Grossa. Musiałem przemaszerować dobre dwie mile, a pani chyba ręka ścierpła.
Читать дальше