Powinien jednak wszystko utrwalić na papierze, póki dobrze pamięta. Rozważał możliwość wyprawy do Green Bay w celu kupienia albo wypożyczenia magnetofonu, ale byłoby z tym za dużo zachodu. I tak musiałby wynająć kogoś do przepisywania z taśmy. Lepiej po prostu znaleźć stenografistkę.
Zanim pojedzie do Green Bay, spróbuje w Bartlesville. Będzie tamtędy przejeżdżał. Najlepiej mu doradzi redaktor naczelny „Clariona”, miejscowego tygodnika. Staunton poznał go przy pokerze. Tak, poradzi się Eda Hollisa.
Hollis trzaskał właśnie na przedpotopowym underwoodzie, gdy tuż przed południem zawitał do niego Staunton.
— Chwileczkę, doktorze — dokończył zdanie i podniósł wzrok. — Co słychać? Partyjka wieczorem? Hans już do mnie dzwonił, a ciebie nie można osiągnąć telefonicznie. Dobrze, że wpadłeś. Chcesz nas jeszcze trochę ograć?
— Spróbuję, Ed, ale przyszedłem, żeby cię o coś zapytać. Czy jest tu ktoś, kto zna stenografię i umie pisać na maszynie?
— Oczywiście, panna Talley. Amanda Talley.
— Będzie miała wolne wieczory?
— Teraz nie pracuje, chyba że na zlecenie. Uczy angielskiego w liceum. Latem zostaje w mieście i dorabia sobie stenografią, czasem porządkowaniem bibliotek miejscowych kupców.
— Szybko stenografuje?
— Tak, pracowała kilka razy dla mnie. Uczyła stenografii, księgowości i maszynopisania w szkole handlowej, zanim przeszła do liceum. Nie zerwała z tym zresztą. Próbowała w hrabstwie uzyskać zgodę na założenie u nas klasy handlowej. Jeśli o mnie chodzi, jestem za tym. Napisałem nawet kilka wstępniaków, żeby ją poprzeć. Dlaczego dzieciaki mają jeździć po liceum do Green Bay albo do Milwaukee i płacić za kurs, kiedy mogą mieć to samo na miejscu i za darmo? Więcej na tym zyskają niż na paru innych przedmiotach.
— Kapitalnie. Jeśli uczy angielskiego, powinna pisać ortograficznie. Nie wiesz, czy teraz jest wolna?
— Sprawdzimy.
Ed Hollis sięgnął po słuchawkę, ale zawahał się chwilę.
— Jak długo to będzie trwało? Godzinę, tydzień?
— Mniej więcej cztery godziny dyktowania i dzień, może dwa dni przepisywania na maszynie.
Hollis pokiwał głową i wykręcił numer.
— Panna Talley? Jest u mnie przyjaciel. Ma trochę maszynopisania i stenografii dla pani. Robota na kilka dni. Mogłaby pani to zrobić?
— Świetnie, chwileczkę.
Zakrył ręką słuchawkę i popatrzył na Stauntona.
— Może zacząć, kiedy sobie życzysz. Teraz jest dwunasta. Umówić was na pierwszą? Powiem ci, jak tam dotrzeć. To tylko kilka przecznic.
— Doskonale.
Hollis znów przemówił do słuchawki.
— Przyjedzie do pani gdzieś koło pierwszej. Nazywa się doktor Staunton. Okay, do widzenia.
— Przypomniała, żebym ci powiedział o stawkach. — Uśmiechnął się. — Pewnie myśli, że cię wystraszą. Dziesięć dolców dziennie albo półtora za godzinę.
— Umiarkowanie… jak diabli. Pójdziesz ze mną na obiad, Ed? Muszę jakoś spędzić czas.
— Chciałbym, ale mam akurat robotę na godzinę i kończę pracę na dzisiaj. Obiecałem żonie, że będę w domu po pierwszej.
Dał Stauntonowi adres panny Talley i odprowadził go do drzwi.
Stenotypistka mieszkała w ładnym, dobrze utrzymanym domku. Na podjeździe stał, dopasowany do niego wielkością, volkswagen.
Drzwi otworzyła panna Talley. Była to wysoka, smukła dama, o głowę wyższa od Stauntona. Mogła mieć pięćdziesiąt pięć — sześćdziesiąt pięć lat. Nosiła okulary w drucianych oprawkach i staromodny szary strój, pasujący do jej siwych włosów spiętych z tyłu głowy w kok. Dodajmy tylko kapelusik z piórkiem, parasolkę, a otrzymamy obraz Hildegarde Withers — detektywa w spódnicy. Wyglądała na osobę kompetentną, a poza tym Staunton nie wynajmował jej przecież w charakterze dziewczyny do towarzystwa.
— Doktor Staunton?
Gdy przytaknął, cofnęła się i wpuściła go do domu.
— Zechce pan spocząć, doktorze. Wezmę tylko notatnik i…
— Hm… panno Talley. Myślę, że mógłbym i tu pani dyktować, ale trudniej byłoby mi się skupić. Znacznie wygodniej byłoby u mnie. To około ośmiu mil za miastem. Tam bym pani dyktował, a przepisywałaby pani na maszynie tutaj. Jest jeszcze jedna sprawa. Mieszkam samotnie i… — zaczął się plątać.
Panna Talley uśmiechnęła się lekko.
— To nie ma znaczenia. Tu też jesteśmy sami. Zapewniam pana, doktorze, że nie potrzebuję przyzwoitki. Sama nią jestem — na większości szkolnych tańców i wieczorków. Oczywiście, czas dojazdu…
— Oczywiście. Liczymy od teraz, od pierwszej. Jeśli ma pani pod ręką przybory do stenografowania…
Gdy wyszli, panna Talley uparła się, że pojedzie własnym wozem. Argument Stauntona, że i tak będzie wracał do miasta późnym popołudniem, więc nie sprawi mu kłopotu jej podrzucenie, przyjęła jako uprzejme kłamstwo. W końcu jednak przekonał ją. Pojechali razem furgonetką.
Milczące, tajemnicze koty. Co za wspaniałe zwierzęta. Z ich miękkimi łapami, refleksem i bystrym słuchem dotrą wszędzie nie zauważone.
Używając kilku kotów (po kolei, rzecz jasna) Mózg zwiedził farmy, leżące między domem Grossów a miastem. Pominął tylko dwie, bo na ich podwórkach kręciły się psy. Jeden z nich rozszarpał kota żywiciela.
Pominięcie dwóch gospodarstw nie miało znaczenia. W innych też nie dowiedział się niczego ważnego. Później Mózg zbadał miasto, zaczynając od osoby, która według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być najlepszym żywicielem, czyli od miejscowego znawcy elektroniki, właściciela zakładu naprawy odbiorników. Okazał się beznadziejny. Jeśli nie z innych powodów, to choćby dlatego, że ze względów finansowych był uwiązany do miejsca zamieszkania.
Wielki czarny kot, który uczestniczył w obiedzie Williego Chandlera, spędził resztę popołudnia, penetrując miasto oraz przysłuchując się tu i ówdzie rozmowom, z niewielkim jednak pożytkiem. Podobnie było wieczorem, dopóki Mózg nie przypomniał sobie tego niezwykłego człowieka, który odwiedził farmę Grossów w towarzystwie szeryfa i tak się interesował samobójstwem starego Siegfrieda. Postanowił darować sobie obejrzenie reszty miasta do chwili, aż wyśledzi osobnika nazwiskiem Staunton.
Powinien mieszkać przy tej samej drodze co Grossowie, tylko znacznie dalej od miasta. Kiedy przebywając w ciele wróbla, Mózg podfrunął do drogi, usiłując nadążyć za Stauntonem, zobaczył dwa samochody zmierzające w przeciwnych kierunkach. Były za daleko, żeby je dogonić. Najprawdopodobniej szeryf jechał do swego biura w Wilcox, po drodze zahaczając o Bartlesville. Staunton musiał zatem podążać w przeciwną stronę.
Przed końcem drogi było jeszcze z piętnaście lub szesnaście gospodarstw. Postanowił zbadać je następnego ranka, zanim dokończy przeszukiwanie miasta.
Kazał kotu opuścić Bartlesville. Zwierzę upadło, nie docierając nawet do połowy podmiejskiej drogi. Mózg zrozumiał, że je przemęczył, każąc mu zbyt szybko biec. Było w stanie skrajnego wyczerpania. Na domiar złego krwawiące łapy zostawiały wyraźny ślad. Nawet całonocny odpoczynek nie odnowiłby sił kota na tyle, żeby mógł się on przydać następnego dnia. Zmusił go więc do wstania i przemierzania pola tak długo, aż zwierzę zdechło z wyczerpania pół mili dalej.
Wczesnym rankiem znalazł następnego żywiciela — małego burego kotka, który razem z kilkoma innymi pobratymcami mieszkał w trzecim, licząc od końca drogi, gospodarstwie na wschód od farmy Grossów. Najpierw sprawdził jego pamięć; na szczęście kot buszował po okolicy i dobrze ją znał. Zachowane w mózgu żywiciela obrazy pozwalały na wykluczenie pięciu domów jako miejsc przebywania Stauntona. Można było pominąć jeszcze trzy domostwa położone niedaleko i zacząć od razu sprawdzać najdalej wysunięte na wschód.
Читать дальше