— Ależ nie, uważam jednak, że zasłużył pan na odpoczynek. Przechodzimy właśnie do zupełnie nowych dla mnie okoliczności. Wiedziałam wszystko o Tommym do momentu, w którym przejechał pan psa. To, co dotyczy Siegfrieda Grossa, nie było mi znane.
— Proszę mi dać dziesięć minut, panno Talley. A tymczasem napijemy się jeszcze po szklaneczce piwa?
Panna Talley miała z początku obiekcje, ale w końcu dała się namówić. Po paru łykach zapytała:
— Ile kopii chce pan mieć?
— Trzy. Dla mnie i dla dwóch moich przyjaciół, których zamierzam poprosić o opinię. Jeden z nich jest wybitnym lekarzem, naukowcem. Chcę go zapytać, czy jest możliwe, by istniała jakaś rzadka choroba przenoszona — tak jak wścieklizna — ze zwierzęcia na człowieka i na odwrót, która prowadziłaby do szaleństwa i zachowań samobójczych. Drugi z nich jest świetnym matematykiem. Specjalizuje się w logice, ale zna się też na rachunku prawdopodobieństwa. Rozwiązał kilka całkiem trudnych zagadnień z tej dziedziny. Poproszę go, żeby obliczył mi szansę na przypadkowość powiązań w tej serii zaszłości. Później, chyba już nie dzisiaj, podyktuję pani listy do nich.
— Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebym sporządziła dodatkową kopię dla siebie?
— Ależ bardzo proszę, panno Talley. Uśmiechnęła się.
— To wspaniale. I tak zrobiłabym tę kopię, ale przyjemnie jest mieć pańskie pozwolenie.
Staunton roześmiał się. Otwarty umysł i ciekawość panny Talley dodawały mu ducha, zwłaszcza po zakończonej porażką próbie przekonania szeryfa, że jego śledztwo ślizga się po powierzchni wydarzeń. Podobała mu się też uczciwość, z jaką kobieta przyznała, że zrobiłaby dla siebie kopię, nawet bez jego zgody. W rzeczy samej, polubił tę pannę Talley.
Zaczął nawet myśleć o zaproponowaniu jej posady. Budżet jego wydziału na MIT wzrósł na tyle, że wreszcie można było zatrudnić na pełnym etacie sekretarkę i archiwistkę zarazem. Panna Talley idealnie nadawałaby się na to stanowisko, gdyby tylko udało mu się ją zarekomendować. Zarobiłaby co najmniej tyle co tutaj, a przestałaby się marnować jako nauczycielka angielskiego w prowincjonalnym liceum. Zaczeka jednak z tym trochę, żeby się upewnić. Nie ma pośpiechu.
Gdy skończyli piwo, Staunton zaczął znowu chodzić i dyktować. Skończył o wpół do piątej.
— To wszystko, panno Talley — oznajmił, rozsiadając się na krześle. — Odpocznę parę minut i odwiozę panią do domu.
— Chce pan powiedzieć, że to w ogóle wszystko? Czy wszystko na dzisiaj? Sądziłam, że przejdziemy do wyciągania wniosków z tych faktów.
— Zmieniłem zdanie z prostej przyczyny: nie jestem jeszcze pewien swego rozumowania; w każdym razie nie na tyle, żeby je zapisać. Ponadto wyciąganie wniosków byłoby błędem w obecnej fazie przedsięwzięcia. Moi przyjaciele, o których wspomniałem, lekarz i matematyk, powinni mieć do czynienia wyłącznie z suchymi danymi i rozpatrywać je bez jakichkolwiek wpływów ubocznych… Panno Talley, mam zupełnie szalone pomysły. Nie mogę ich brać poważnie.
— Rozumiem pański punkt widzenia, ale podyktowanie listów nie powinno zająć wiele czasu. Dlaczego by nie uporać się z nimi dzisiaj? Oddam panu tekst razem z listami i z miejsca będzie pan mógł wszystko wysłać.
— Owszem, to ma sens, ale mam już na dziś dosyć dyktowania. Coś pani powiem. Kiedy wpadnę do pani po ten tekst, podyktuję przy okazji oba listy. Nie będą długie. Przepisze je pani na maszynie, gdy będę sczytywał to, co dziś podyktowałem. Napisze się tylko adresy na kopertach i od razu je wyślę. Odpowiada to pani?
— Doskonale.
Panna Talley szybko przekartkowała notes, by sprawdzić, ile stron zapisała.
— Myślę, że przepisywanie zajmie mi dwa dni. Dziś jest wtorek. Mogę panu chyba obiecać, że będę gotowa na czwartek po południu, jeśli popracuję wieczorami.
— Czy zawsze pani pracuje wieczorem?
— Nie, ale to nie jest zwyczajna praca i. nie wezmę za nią zapłaty. Doktorze, to najbardziej fascynujące zajęcie, jakie mi się kiedykolwiek przytrafiło. Nie chcę pieniędzy. A jeśli ma pan zamiar nalegać, żebym je przyjęła, stracił pan popołudnie. Zrobię z tego kopię dla siebie i tyle. Resztę będzie musiał zrobić kto inny.
Staunton westchnął. Wiedział, że nie żartowała i wszelka dyskusja byłaby na nic. No cóż, wyślę jej jakiś prezent z Bostonu, żeby nie mogła odmówić przyjęcia. Oczywiście, gdyby została sekretarką w Instytucie, musiałby zaaranżować to inaczej.
— Świetnie, panno Talley, ale w ten sposób staje się pani moim wspólnikiem i mogę panią prosić o jeszcze większe zaangażowanie.
— Będzie mi miło. Co pan ma na myśli?
— Mogłaby pani posłuchać, co mówią ludzie w mieście. Zwykłem wpadać tam co dzień od czasu śledztwa w sprawie śmierci Tommy’ego, więc gdyby zdarzyło się coś ważnego, będę o tym wiedział bez zwłoki, tak jak się dowiedziałem parę dni temu o samobójstwie Grossa. Ale pomijając ewentualne inne zgony, może zajść coś interesującego, o czym się nie dowiem, coś niezbyt spektakularnego, lecz pasującego do mojego — chciałem powiedzieć: naszego — śledztwa. Wie pani tyle co ja, pani osąd, czy rzecz jest warta uwagi, będzie więc równie trafny jak mój.
— Och, to dla mnie więcej niż przyjemność. Jak się mam z panem skontaktować, gdy się czegoś dowiem? Zdaje się, że tutaj nie ma telefonu?
— Nie ma i teraz tego żałuję. Jedynym miejscem w mieście, do którego stale zaglądam, jest poczta. Odbieram tam korespondencję. Może pani zostawić urzędnikowi wiadomość, żebym zadzwonił. A zatem, ustaliliśmy wszystko i widzimy się w czwartek po południu u pani. Już odpocząłem, jest pani gotowa?
Włożyła notatnik i ołówek do torebki. Wyszli frontowymi drzwiami do furgonetki. Staunton przekręcił kluczyk i wrzucił bieg. Miał już zwolnić sprzęgło, gdy odezwała się panna Talley:
— Właśnie miałam prosić, żeby przedstawił mnie pan swemu kotu, ale zapomniałam. Nie szkodzi.
Doktor, trzymając nogę na pedale, odwrócił się do niej.
— Kotu? Ja nie mam kota. Czy widziała pani jakiegoś w domu?
— Ja… tak… myślę, że tak. Byłam pewna, że… ale… Staunton wyjął kluczyk ze stacyjki.
— Chyba się jakiś zabłąkał. Jeśli zechce pani zaczekać…
sprawdzę. Może powinienem go wypuścić, żeby sobie poszedł do domu, jeśli taki ma.
Wysiadł z samochodu i wszedł do mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Szybko obszedł parter, ale nie spostrzegł kota. Nie wiedział też, którędy zwierzę mogło wejść, a potem wyjść. Kilka okien było wprawdzie uchylonych, ale żadne na tyle, żeby mógł się przez nie przecisnąć kot, chyba że bardzo mały, wtedy jednak nie zdołałby wskoczyć na parapet. Drzwi do piwnicy były zamknięte przez cały dzień. Poszedł na górę. Kota nie było w polu widzenia. Nie zaglądał co prawda pod łóżka, za wannę i do innych ewentualnych kryjówek. Jedyne otwarte okno znajdowało się w jego sypialni.
Zbliżył się do okna i przyjrzał zwisającej nad parapetem gałęzi. Była dość wysoko. Wychylił się i lekko ją pociągnął. Nagięła się łatwo. Tak, nawet mały kotek mógł zgiąć gałąź wystarczająco, aby skoczyć z niej na parapet. Nie mógłby się jednak wydostać tą samą drogą. Ziemia pod oknem była twarda i kamienista. Skacząc na nią, zwierzę — jeśliby się nie zabiło — zanadto by się połamało, żeby móc uciec.
Nagle pomyślał, że kot (jeśli jest jakiś w domu) może chcieć zginąć. Kot Grossa wyraźnie tego chciał, a inne zwierzęta…
Zamknął okno, zszedł na dół i wyszedł z domu. Jeśli zwierzak jest w środku, będzie tam, dopóki on nie wróci. Wtedy się nim zajmie.
Читать дальше