Harry spojrzał na zegarek.
Osiem minut po drugiej.
Wyniszczona kobieta wyciągnęła rękę i oplotła dłonią, suchą i drapieżną jak ptasie szpony, poręcz łóżka.
– Tania, bądź tak uprzejma i zostaw nas samych.
Na łagodny sprzeciw powtórzyła prośbę ostrzejszym tonem, jak rozkaz.
Gdy tylko pielęgniarka zamknęła za sobą drzwi, Jennifer Drackman zapytała:
– Ilu was tutaj jest?
– Pięcioro – odparła Connie, nie wspominając o psie.
– Nie jesteście wszyscy z policji i nie sprowadziły was tutaj tylko sprawy służbowe – stwierdziła Jennifer Drackman. Skąd wiedziała? Może przez długie lata niewidzenia wykształciła w sobie niezwykłą przenikliwość, rekompensującą utratę wzroku.
Jakaś dziwna nadzieja w głosie niewidomej skłoniła Harry’ego do szczerej odpowiedzi:
– Nie. Nie jesteśmy wszyscy glinami i nie przybyliśmy tutaj tylko jako gliny.
– Co on wam zrobił?
Zrobił im tyle, że nie wiedzieli, jak to zwięźle sformułować.
Jennifer Drackman właściwie zinterpretowała przedłużającą się ciszę.
– Wiecie, czym on jest? – To niezwykłe pytanie świadczyło, że uświadamiała sobie, przynajmniej do pewnego stopnia, odmienność swego syna.
– Tak – odparł Harry. – Wiemy.
– Wszyscy myślą, że jest ślicznym, miłym chłopcem. Nie chcą słuchać. Naiwni głupcy. Nikt mi nie wierzył. Przez te wszystkie lata… nikt nie wierzył.
– My chcemy słuchać – zapewnił Harry – i już wierzymy.
Przez jej twarz przemknął wyraz nadziei, lecz był do tego stopnia obcy rym rysom, że nie mógł przetrwać długo. Uniosła głowę z poduszek, a przy tym niewielkim ruchu ścięgna napięły się mocno pod obwisłą skórą szyi.
– Nienawidzicie go?
Po chwili milczenia Connie powiedziała:
– Tak. Nienawidzę go.
– Ja też – odezwała się Janet Marco.
– Ja nienawidzę go niemal tak samo jak siebie – oświadczyła Jennifer Drackman. Jej głos był teraz przepojony goryczą. Cień dawnej urody zniknął z pomarszczonej twarzy. Wyglądała jak ucieleśnienie brzydoty, szpetna wiedźma.
– Zabijecie go?
Harry nie był pewny, co odpowiedzieć.
Matki Bryana Drackmana nie trapiły takie wątpliwości.
– Zabiłabym go sama, własnymi rękami… ale jestem taka słaba… taka słaba. Zabijecie go?
– Tak – rzekł Harry.
– To nie będzie łatwe – ostrzegła.
– Wiemy o tym. – Znów spojrzał na zegarek. – I nie zostało nam dużo czasu.
Bryan Drackman spał.
Był to głęboki, pełen zadowolenia sen. Regenerował siły.
Bryan śnił o nadziemskiej mocy. Władał piorunami. Chociaż we śnie był dzień, niebo pociemniało, kłębiły się na nim czarne chmury Sądu Ostatecznego. Z tej burzy, będącej końcem wszystkich burz, prąd elektryczny przepływał przez Bryana wielką, rwącą rzeką, i z końców jego palców strzelały zygzaki i kule błyskawic. Przeistaczał się. Gdy pewnego dnia ten proces dobiegnie końca, Bryan stanie się burzą, niszczycielem i czyścicielem, który zmyje wszystko, co było, skąpie świat we krwi, i w oczach tych, którym pozwoli żyć, ujrzy szacunek, uwielbienie i miłość, miłość.
Białe macki mgły przylgnęły ciekawie do okien pokoju Jennifer Drackman. Światło lampy błyszczało w zimnych kroplach na spotniałej karafce i odbijało się od chromowanej powierzchni stolika.
Connie i Harry stali przy łóżku. Janet siadła na krześle pielęgniarki, trzymając na kolanach uśpionego syna. Pies leżał u jej stóp. Sammy tkwił w kącie, ukryty w cieniu, cichy i poważny. Zapewne w opowieści, której słuchali, rozpoznawał epizody z własnego życia.
Wynędzniała kobieta na łóżku zdawała się starzeć z minuty na minutę, jakby musiała spalić własne tkanki, żeby wykrzesać dosyć energii do zrelacjonowania mrocznych wspomnień.
Harry przeczuwał, że przez wszystkie ubiegłe lata czepiała się kurczowo życia, by doczekać tej właśnie chwili i uważnych słuchaczy, którzy nie zlekceważą jej słów.
– Ma zaledwie dwadzieścia lat – zaczęła swoim szeleszczącym głosem – Ja miałam dwadzieścia dwa, gdy zaszłam w ciążę… ale powinnam zacząć… od czasów na kilka lat przed jego… poczęciem.
A więc miała teraz tylko czterdzieści kilka lat! Wprost trudno w to było uwierzyć. Wyglądała na zgrzybiałą staruszkę.
Okna przesłaniała coraz grubsza katarakta mgły. Matka Tiktaka opowiadała, jak w wieku szesnastu lat uciekła z domu, śmiertelnie znudzona szkołą, pełna dziecinnych pragnień o przygodzie, łapczywie spragniona życia, przedwcześnie dojrzała fizycznie, lecz, jak zrozumiała poniewczasie, niedojrzała emocjonalnie i nawet w połowie nie tak mądra, jak jej się wydawało.
W Los Angeles i później w San Francisco, w szczytowym okresie ruchu dzieci-kwiatów, jaki przypadł na koniec lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych, piękna dziewczyna mogła poznać wielu podobnie myślących młodych ludzi, przyłączyć się do jakiejś komuny i przebierać w całej gamie środków odurzających. Z początku pracowała w kilku sklepach, sprzedających psychodeliczne plakaty, płyty i hipisowskie ciuchy, potem poszła na całość i zaczęła sprzedawać narkotyki. Dostawcy zalecali się do niej zarówno z powodu jej żyłki do handlu, jak i urody, miała więc sposobność wypróbować wiele egzotycznych substancji, które nigdy nie były w powszechnej sprzedaży.
– Jechałam głównie na halucynogenach – mówiła dziewczyna, wciąż błąkająca się gdzieś w ciele sędziwej staruszki. – Suszone grzyby z tybetańskich jaskiń, grzybki halucynogenne z Peru, płyn destylowany z kwiatów kaktusa i jakichś korzeni, sproszkowana skóra afrykańskich jaszczurek, oczy traszek i wszystko, co tylko chemicy wykombinowali w swoich laboratoriach. Próbowałam wszystkich środków, wielu z nich wciąż na nowo, żeby odjechać tam, gdzie jeszcze nie byłam, zobaczyć rzeczy, których nikt inny nigdy nie ujrzy.
Mimo otchłani rozpaczy, w jaką zawiodło ją życie, głos Jennifer Drackman zdradzał tajoną tęsknotę.
Harry wyczuł, że w głębi duszy Jennifer żałuje tamtych lat i gdyby mogła je przeżyć na nowo, dokonałaby tego samego wyboru.
Nie pozbył się do końca chłodu, który ogarnął go podczas pauzy, a teraz, gdy słuchał jej słów, mróz na nowo przejął go do szpiku kości.
Spojrzał na zegarek. Dwanaście po drugiej.
Ciągnęła nieco szybciej, jakby wyczuła jego zniecierpliwienie:
– W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim ktoś mi zrobił brzuch…
Nie była pewna, który z trzech mężczyzn był ojcem, lecz początkowo zachwyciła ją perspektywa macierzyństwa. Chociaż nie potrafiła dokładnie określić, w jaki sposób konsumowanie tylu środków odurzających poszerzyło jej horyzonty, czuła, że ma do przekazania swemu potomkowi wielką wiedzę. Stąd już tylko jeden mały krok dzielił ją od następnej nielogicznej konkluzji, że jeśli podczas ciąży będzie je zażywać nadal i to w większych ilościach, urodzi dziecko o wyższej świadomości. W tych dziwnych czasach wielu ludzi wierzyło, że sens życia można odnaleźć w peyotlu, a pigułka LSD otwiera wrota niebios i pozwala spojrzeć w twarz Boga.
Przez pierwsze dwa czy trzy miesiące ciąży snuła radosne myśli o swoim dziecku. Może on zostanie drugim Dylanem, Lennonem czy Leninem, geniuszem i krzewicielem pokoju, lecz większym od nich, ponieważ jego proces oświecenia zaczął się już w życiu płodowym, dzięki mądrości i odwadze matki.
Nagle po jednym złym tripie wszystko się zmieniło. Nie pamiętała dokładnie składników chemicznego koktajlu, który zapoczątkował schyłek jej życia, lecz wiedziała, że wśród nich znajdowała się LSD i sproszkowany pancerz rzadkiego azjatyckiego żuka. Nawet teraz sądziła, że osiągnęła wówczas najwyższy stan świadomości, ale świetliste i wzniosłe halucynacje zmieniły się nagle w koszmarne wizje, budzące na razie abstrakcyjny, lecz paraliżujący lęk.
Читать дальше