— Jak się czujesz? — spytała radośnie.
— Odlatujemy jutro? — spytała Trudy. Zdjęto jej już bandaże z twarzy; skórę miała świeżą i różową. Zanim dolecą do Ziemi, pojawią się blizny i stwardnienia. Nie miała brwi ani rzęs. Ma szczęście, że nie straciła wzroku, pomyślała Vijay, po czym zastanowiła się, czy to takie szczęście móc spojrzeć w lustro przy tak paskudnie poparzonej twarzy.
— Tak — odparła, starając się utrzymać radosny ton głosu. — Jutro.
Trudy spojrzała na tacę, która Vijay położyła jej na kolanach i mruknęła:
— Chyba narobiłam niezłego bałaganu.
— Sądzę, że można to tak nazwać — odparła cicho Vijay.
— Mogłam zabić Tommy’ego. Nigdy bym nie pomyślała, że sprowadzam na niego niebezpieczeństwo.
Vijay chciała powiedzieć, że sprowadziła niebezpieczeństwo na nich wszystkich, ale ugryzła się w język. Trudy Hali będzie cudownym obiektem badań psychologicznych, pomyślała. Mam pięć miesięcy podróży powrotnej na badanie jej, analizę jej motywów…
— Kocham go — oświadczyła Trudy ze łzami w oczach. — Chciałam go sprowadzić z powrotem na Ziemię, gdzie bylibyśmy bezpieczni, gdzie wszyscy bylibyśmy bezpieczni.
— Rozumiem.
Trudy spojrzała na nią ze złością.
— Rozumiesz? Jak mogłabyś zrozumieć? Skąd mogłabyś wiedzieć, jak to jest kochać mężczyznę tak, że chciałoby się dla niego umrzeć?
Zaskoczona Vijay nie znalazła odpowiedzi.
— Och, przepraszam — wybuchła Trudy. — Tak mi strasznie przykro. Wszystko popsułam. Tommy nie będzie chciał nawet na mnie spojrzeć, kiedy wrócimy do domu. Ja go tak kocham, a on nawet nie będzie chciał na mnie spojrzeć.
Vijay nagle poczuła, że ma ochotę się rozpłakać.
— Nie możesz tu zostać sam — oznajmiła Dezhurova, gdy Jamie ogłosił swoją decyzję pozostałej piątce, która zebrała się przy stole w mesie.
— Ależ mogę — odparł Jamie, starając się, by zabrzmiało to zwyczajnie i naturalnie.
— To nie będzie łatwe — ostrzegł Craig. — Nawet jeśli będziesz tylko siedział i oglądał telewizję.
— Mam mnóstwo pracy — odparł Jamie. — Już samo porządkowanie danych, które nagromadziliście podczas wycieczki do Ares Vallis, zajmie mi cztery miesiące albo więcej.
— I masz zamiar spróbować zbudowania ogniw słonecznych? — spytał Dex.
— Tak, z pierwiastków występujących w glebie.
— Ktoś powinien z tobą zostać — rzekł Fuchida.
— Nie — odparł Jamie. — To nie jest konieczne. Nie mógłbym nikogo prosić o takie poświęcenie. Lecicie do domu! Ja tu sobie poradzę.
— Mitsuo ma rację — rzekł Rodriguez. — Ktoś powinien tu zostać z tobą.
— To nie jest konieczne — powtórzył Jamie.
— Nie zostajesz tu z powodu nauki — rzekła Stacy prawie oskarżycielskim tonem.
— Tak — przyznał Jamie. — Nie dlatego.
Dex wyglądał na zachwyconego i zaintrygowanego.
— Zostajesz, żeby dało się utrzymać wniosek Nawahów.
— Zgadza się — przyznał Jamie.
— Tak właśnie myślałem.
— Akurat. Cóż, ja też mam co robić.
— Na przykład?
— Mam taki plan — rzekł Dex ze swoim tradycyjnym, buńczucznym uśmieszkiem. — Wracam na Ziemię i zakładam fundację, organizację typu non-profit, której celem jest badanie Marsa. Nazwiemy ją Fundacją Badań Marsa.
Jamie zamrugał.
— W ten sposób będę zdobywał pieniądze przez cały czas, nieprzerwanie. Nie będziemy musieli chodzić z żebraczym kapeluszem przed każdą wyprawą. Badania na Marsie będą miały solidne podstawy finansowe. Zmusimy ludzi, żeby inwestowali przez cały czas, kupując akcje czy jakieś obligacje.
— Ale nie będą mieli zysków — stwierdził Fuchida. Dex przewrócił oczami.
— Tak, ale będą mogli odpisać darowiznę od podatku. To będzie taka ulga podatkowa.
Jamie uśmiechnął się szeroko.
— Myślałeś o tym od dawna, nie? Odwzajemniając uśmiech, Dex rzekł:
— Mniej więcej tak długo, jak ty myślisz o pozostaniu tu samotnie.
— Ta twoja fundacja będzie chciała współpracować z narodem Nawaho?
— Jasne. Może nawet założymy biura w Arizonie albo Nowym Meksyku, w rezerwacie Nawahów.
Jamie skinął głową z zadowoleniem. Myśl o Dexie w rezerwacie z jakiegoś powodu sprawiła mu przyjemność.
— Dobra, chłopie — rzekł Dex, wyciągając rękę. — Ty okopujesz się i siedzisz tutaj, ja lecę na Ziemię i widzę się z wodzem Nawahów, jak tylko wylądujemy.
— A nie z twoim ojcem? — spytał Jamie, chwytając Dexa za rękę.
Dex zaśmiał się.
— Tak, jasne, podejrzewam, że prędzej czy później będę musiał się z nim spotkać.
Stali naprzeciwko siebie, trzymając się mocno za ręce; Jamie spojrzał w oczy młodszemu mężczyźnie. Nie było w nich śladu strachu czy wrogości. Dex dorósł na Marsie. Był teraz dojrzałym mężczyzną, a nie zepsutym dzieciakiem.
Nagle, pod wpływem impulsu, Dex przyciągnął do siebie Jamiego i objął go drugą ręką. Jamie zrobił to samo, klepiąc Dexa po plecach jak brata, którego nigdy nie miał.
— Nie martw się o nic — rzekł Dex, prawie szeptem. — Poradzę sobie z tatuśkiem, pracą i twoimi nawajskimi kumplami.
Gdy wyswobodzili się z uścisku, odezwała się z uporem Dezhurova, potrząsając głową:
— Pobyt tutaj dla jednej osoby jest bardzo niebezpieczny. Gdyby coś się stało…
— Nie będzie tu sam.
Jamie odwrócił się i zobaczył Vijay, podążającą w stronę stołu w mesie.
— Ja też zostaję — rzekła.
— Nie możesz! — krzyknął Jamie. Odparła słodko:
— Nie pytano mnie o to, to prawda. Ale zostaję z tobą.
— A Trudy? Ona potrzebuje… Vijay podeszła do niego.
— Stacy i Tommy przeszli wystarczające szkolenie medyczne, żeby się nią zająć podczas lotu. Trudy wraca do zdrowia, nic jej nie będzie. Jeśli coś się stanie, poproszą Ziemię o poradę, ja musiałabym zrobić to samo.
— Chcesz zostać? — spytał Jamie, w obawie, że to jakiś sen, halucynacja.
Stała obok niego na wyciągnięcie ręki. Patrząc mu prosto w oczy, odparła:
— Tak, chcę.
Wszystkie inne myśli Jamiego nagle się ulotniły. Objął ją i pocałował. Oddała mu pocałunek, a wszyscy inni patrzyli na nich, oszołomieni, aż ktoś zagwizdał z aprobatą.
— Pięć sekund — glos Dezhurovej zatrzeszczał w słuchawkach Jamiego. — Cztery…
Razem z Vijay stali tuż obok kopuły, trzymając się za ręce, z oczami utkwionymi w ładowniku stojącym prawie o kilometr od nich.
— …dwa… jeden… — Górna część pękatej rakiety podskoczyła z hukiem, rozrzucając wszędzie pyl i drobne kamienie po powierzchni jałowej, czerwonej ziemi. Jamie skulił się odruchowo. Po chwili wyciągnął szyję, patrząc, jak pojazd wznosi się coraz wyżej w bezchmurne różowe niebo, a ryk silników przechodzi w cichy pomruk, a następnie cichnie.
— I odlecieli — rzekła Vijay. Powiedziała to prawie triumfalnym tonem.
Jamie śledził wzrokiem jasną kreskę, aż wyszła poza wizjer hełmu. Stacy, Dex i pozostali byli w drodze na Ziemię, z Pathfinderem i problemami Trudy Hali.
Odwrócił się w stronę Vijay. Zanim zdołał coś powiedzieć, w słuchawkach rozległ się jej radosny głos:
— Zostaliśmy tylko ty i ja.
Nie był aż tak radosny. Jestem teraz odpowiedzialny za jej życie. Ona mi ufa, a mnie nie wolno zawieść tego zaufania.
— Jesteśmy teraz Marsjanami, prawda? — spytała Vijay.
— Jeszcze nie — odparł. — Jesteśmy nadal gośćmi. Musimy chodzić w skafandrach. Musimy szanować Marsa za to, jaki jest.
Читать дальше