Przypomniał sobie rozmowę z admirałem Matthewsem oraz wątpliwości dotyczące siebie i swoich uczuć. Nigdy nie znalazł na nie odpowiedzi — wpierw odsunął je na bok, nie chcąc ich szukać, a teraz… cóż, teraz najprawdopodobniej nigdy nie pozna odpowiedzi. Wpatrując się w orzechowe oczy postaci na portrecie, wiedział także, że zawsze będzie czuł się winny tego, co się stało. Bo Honor nie wpadłaby w zasadzkę, nie eskortując konwoju, a eskortowała go dlatego, że wcześniej zgłosiła się do służby, co nie nastąpiłoby, gdyby owej nocy w bibliotece nie zdradził, co czuje. I dlatego, choć nikt inny o tym nie wiedział i się nie dowie, to właśnie on był winien temu, co się zdarzyło.
Nie wiedział, jak długo stał wpatrzony w oblicze od dawna nieżyjącego władcy wiszące nad biurkiem. Władcy, którego imię nosił okręt będący jego jednostką flagową. W końcu odetchnął głęboko i otrząsnął się.
Nie było powodu zakładać, że Honor nie przeżyła. Wielokrotnie udowodniła, że posiada nieprzeciętną wolę przetrwania, a z prawie każdego zniszczonego okrętu ktoś się ratował. Najczęściej zresztą była to większość załogi. Dopóki więc (o ile kiedykolwiek to nastąpi) jej śmierć nie zostanie oficjalnie potwierdzona, dla niego będzie żyła.
Odwrócił się od portretu i wrócił za biurko. Sięgnął po elektrokartę zostawioną przez Robardsa, ale cofnął rękę. Mogła poczekać, aż skończy przeglądać dzisiejszy stos papierów. Nigdy nie sądził, że pewnego dnia czytanie dokumentów związanych z tworzeniem nowej floty i uruchomieniem jej dowództwa wyda mu się miłym zajęciem.
Teraz zabrał się do tego z energią kogoś, kto gotów jest na wszystko, byle uciec choć na chwilę przed dręczącymi go demonami.
* * *
Thomas Theisman powiesił kurtkę mundurową byle jak na oparciu krzesła, zdjął buty i oparł stopy o miedziany stolik do kawy. Rozpięta pod szyją bluza i szklanka bursztynowego płynu, w którym pływał lód, dopełniały obrazu. Ponieważ nawet admirałów Ludowej Marynarki nie stać było obecnie na oryginalną ziemską whisky, musiał zadowolić się lokalną podróbką. Nie pijał na tyle często, by mieć jakiś podręczny zapas, ale kwatermistrz stanął na wysokości zadania i załatwił jakąś imitację rozlewaną na miejscu. O jej jakości świadczył najlepiej fakt, że pierwsza szklanka pozbawiła go smaku, skutecznie znieczulając kubeczki smakowe. A to, co wypił potem, miotało się po żołądku, najwyraźniej nie mogąc tam znaleźć stosownego miejsca. Natomiast jako ogłupiacz i psychiczne znieczulenie trunek spisywał się nie najgorzej, a to było najważniejsze. Theisman upił kolejny łyk i następny raz sklął na czym świat stoi pechowy zbieg przypadków.
Cordelia Ransom przebywała już w systemie Barnett od dziesięciu dni, nim zjawił się kurier z meldunkiem od Tourville’a i Theisman miał już przebłyski nadziei. Jej ekipy łaziły wszędzie, wtykały nos i obiektyw, gdzie się tylko dało, i pałętały się wszystkim pod nogami, wprowadzając niewyobrażalne wręcz zamieszanie. Zaczynali denerwować swoją tępotą i nachalnością nawet zwykły personel, o oficerach już nie wspominając. A kontrwywiad po dwóch pierwszych dniach działał w zasadzie tylko dla spokoju sumienia — wszyscy zajmujący się tym zorientowali się bowiem, że o zachowaniu jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa czy przeprowadzeniu solidnej cenzury nagrań nawet nie ma co marzyć. „Goście” byli gorsi niż zagraniczni dziennikarze.
Theisman zaczął żałować, że nie są to czasy poprzedzające wynalezienie żagli Warshawskiej. Wtedy życie musiało być znacznie przyjemniejsze, bo teraz kurier mógł potrzebować i miesięcy na przelot, ale niestety zawsze w końcu docierał do celu. Co oznaczało, że nie dało się spokojnie pożyć w izolacji od najrozmaitszej maści pismaków, reporterów i dziennikarzy. Największe agencje, takie jak United Faxes Intergalactic, Reuters of Beowulf czy Interstellar News Service, mające siedziby na terenie Ligi Solarnej już były namolne i wścibskie. Im jednak można było zakazać wstępu, a w razie konieczności złapać jednego z drugim dziennikarzynę i wyrzucić na zbity pysk, konfiskując nagranie. I to mimo tej ich całej „wolności prasy” i innych dupereli. Bezczelna hołota wyobrażała sobie, że skoro ma legitymację prasową, zalicza się do grona bogów, i przebudzenia bywały dla niektórych szokiem. Ze dwa tygodnie temu pilnujący bazy Marines złapali dwóch takich cwaniaków ukrytych w ładowni promu. Jeden był z UFI, drugi z INS, a obaj umyślili sobie dostać się na pokład superdreadnoughta, na który prom miał dostarczyć zapasy, żeby przeprowadzić wywiady z członkami załogi.
Jednak z takimi próbami ochrona i kontrwywiad radziły sobie skutecznie, natomiast przedstawiciele własnej propagandy okazali się tak radośnie bezmyślni (i mieli takie poparcie w osobie Ransom), że Theisman zaczął się ich bać. Wywiad Ludowej Marynarki i Urząd Bezpieczeństwa poświęcały dużo czasu i pieniędzy, by agenci rekrutujący się z neutralnych państw nagrywali dla nich informacje i inne materiały faktograficzne emitowane przez agencje informacyjne działające na terenie Gwiezdnego Królestwa. Tygodnie, a czasami miesiące trwało, nim materiały te docierały do nich i poddawane były analizom. Ale zawsze udawało się znaleźć w nich coś użytecznego, choćby jakiś szczegół dopełniający istotną układankę. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że agencje wywiadowcze strony przeciwnej robiły to samo, a to oznaczało, że należało bardzo uważać, co się pokazuje i mówi, by przypadkowym ujęciem czy zdaniem nie pogrzebać wielu miesięcy wysiłków w celu utrzymania tajemnicy.
Jeżeli choć dziesiąta część tego, co nakręcili podwładni Ransom, zostanie wyemitowana, to prościej będzie podsumować, co nie zostało zdradzone z tajemnic dotyczących obrony systemu Barnett i nowych odmian uzbrojenia zainstalowanego na okrętach mających pecha znaleźć się w systemie. Ponieważ Theisman nic nie mógł na to poradzić, potraktował to jak nieuchronny kataklizm, ale i tak co o tym pomyślał, cholera go trzęsła.
Z drugiej strony zaczęło mu świtać, że być może nie został jeszcze spisany na straty. Co prawda Ransom byłaby doskonałą pokerzystką, ale spędziła z nim zbyt wiele czasu na rozmowach i nagrała tyle materiału, że byłoby to czyste marnotrawstwo, gdyby został przeznaczony na straty wraz z systemem. Scenariusze tych rozmów wzmacniały te podejrzenia. Co prawda była to prymitywna i nachalna propaganda, niemniej jednak przedstawiała go jako bohatera, i to co się zowie. Gdyby zdecydowano, że ma zginąć na posterunku, byłoby to marnotrawstwo czasu i energii, a poza tym śmierć bohatera nie wpływa dobrze na morale cywilów, zwłaszcza kiedy to bożyszcze tłumów, czyli sama Cordelia Ransom, kreowała go na bohatera Ludowej Republiki.
Flaki mu się wywracały na myśl, że zostanie paladynem Komitetu, ale jeżeli taka była cena przeżycia, mógł się poświęcić. Istniała co prawda druga możliwość, nad którą wolał się nie rozwodzić — że ma być pośmiertnym bohaterem.
Jakkolwiek by było, nim na to wpadł, minęło sporo czasu, a potem nie bardzo miał głowę, by nad tym dumać, gdyż los spłatał mu kolejnego figla i dodał problemów bardziej palącej natury. Gdyby bowiem Ransom tu nie było, gdy przybył kurier od Tourville’a, nie dowiedziałaby się o jego meldunku, a o całej sprawie usłyszałaby na tyle późno, że miałaby znacznie utrudnione, o ile wręcz nie uniemożliwione jakiekolwiek działania na szkodę zainteresowanych. A tak…
Zaklął w duchu i upił solidny łyk. Alkohol eksplodował w żołądku, ale poza tym nie miał już większego wpływu — najwidoczniej osiągnął granicę skuteczności jako środek uspokajający. Teraz mógł być skuteczny jedynie jako środek nasenny. Westchnął głęboko i zapadł się wygodniej w fotel.
Читать дальше