— Tak jest, towarzyszu poruczniku. A reszta?
— Co: a reszta?! To skazaniec, nie wizytatorka, towarzyszu sierżancie, więc będziecie łaskawi przestrzegać wszystkich standardowych procedur: przeszukanie, zmiana odzieży, przeszukanie otworów ciała, obcięcie włosów, badanie lekarskie, szczepienie zakaźne. Mam dalej przypominać? A skoro szefowa chce ją mieć całą i zdrową, lepiej ją na wszelki wypadek traktować jako typ samobójczy. — Timmons nagle wyszczerzył się radośnie. — I to z zastosowaniem pełnych środków ostrożności. Chcę, żeby została przeszukana, dokładnie przeszukana, jasne? Za każdym razem, gdy drzwi jej celi zostaną otwarte. To obejmuje też posiłki.
— Jasne, towarzyszu poruczniku — rozpromienił się Bergren. — Dopilnuję tego.
Po czym złapał Honor za kołnierz kurtki.
— Idziemy! — warknął.
I pociągnął ją za sobą.
Ponieważ był silny i niski, szarpnięcie przygięło ją i w tej niewygodnej pozycji zatoczyła się za nim. Było to upokarzające i naturalnie rozmyślne, ale nie zareagowała. Upokorzeń z pewnością czekało ją więcej.
— Moment — rozległ się głos Timmonsa.
Bergren posłusznie odwrócił się, ciągnąc Honor za sobą, i znieruchomiał, nie puszczając jej kołnierza. Timmons podszedł do nich, ujął dwoma palcami podbródek Honor i zadarł go, by spojrzała mu w oczy. Było to lekceważące podejście, jak do dziecka, ale nie stawiała oporu — uniosła głowę, czując już lekki nacisk jego palców, i dostrzegła w oczach Timmonsa błysk rozczarowania. Gdyby się opierała, mógłby użyć siły.
— Jeden drobiazg, laluniu — oświadczył. — Czasami trafia się nam tu cwaniak przekonany, że nie ma już nic do stracenia, i zaczyna rozrabiać. Czytałem, że jesteś z planety o zwiększonej grawitacji i ćwiczyłaś walkę wręcz. I wiesz, że nie możemy cię uszkodzić. Więc tak sobie pomyślałem, że możesz kombinować, żeby się nam bezkarnie stawiać. Chcesz, próbuj, tylko pamiętaj, że masz tu po sąsiedzku parunastu kumpli, co do których nie ma żadnych ograniczeń w kwestii uszkodzeń ciała. Za każdym razem, kiedy zaczniesz sprawiać kłopoty, po prostu pójdziemy tam i obijemy któremuś mordę. Albo połamiemy łapy dla odmiany. To wszystko, laluniu.
Puścił jej podbródek, uśmiechnął się i polecił Bergrenowi:
— Zabieraj ją i poznaj bliżej. O wynikach zamelduj!
* * *
— I co? Możesz mu pomóc?
Fritz Montoya uniósł głowę znad leżącego na posłaniu Nimitza. Wraz z McKeonem, Venizelosem, LaFolletem i Ansonem Lethridgem jako najstarsi rangą oficerowie płci męskiej trafili do jednej celi. Ponieważ miała sześć posłań, mogli na dodatkowym położyć Nimitza, który w czasie przelotu stracił przytomność. Oddychał jednak równomiernie, choć płytko. Dzięki brakowi przytomności Montoya mógł go zbadać, nie wywołując coraz bardziej chrapliwych okrzyków bólu. Poza posłaniami i stalowym zestawem łazienkowym cela była absolutnie pusta i przez to zupełnie bezosobowa.
— Nie jestem pewien — przyznał — za mało wiem o treecatach… choć w sumie nikt nie wie o nich wystarczająco dużo…
— Ale coś przecież wiesz, jesteś niegłupi chłop! — jęknął LaFollet klęczący obok posłania i delikatnie trzymając jedną dłoń na boku treecata.
Sam miał imponujący siniak na napuchniętym policzku, malowniczy strup na łuku brwiowym i poruszał się kulejąc. Na dodatek jak Montoya podejrzewał, miał wybity lewy bark, ale od samego początku pobytu w celi całą uwagę poświęcał stanowi Nimitza.
— Wiem, że ma złamane prawe środkowe ramię i przedramię. I żebra w okolicy środkowej. Kolba trafiła go z góry i z boku i jestem prawie pewien, że staw barkowy i bark też poszły — wyjaśnił Montoya. — Natomiast nie sądzę, żeby uszkodzony został kręgosłup, ale głowy bym za to nie dał. I za mało wiem o jego anatomii, by mieć pewność, że dobrze poskładam kości, które na pewno są połamane. A raczej że poskładałbym je w normalnych warunkach. Prawie na pewno staw barkowy będzie potrzebował chirurgicznej rekonstrukcji, a o tym tu i teraz nie ma nawet co marzyć.
— Czy… — LaFollet odchrząknął — czy chcesz powiedzieć, że on umrze?
Montoya westchnął.
— Chcę powiedzieć, że nie wiem, Andrew — przyznał łagodnie. — Pewne objawy są dobre: najważniejsze, że nie ma krwawienia z nosa ani z pyska. To i stały oddech wskazują, że połamane kości nie uszkodziły płuc. Nie czuję też żadnego rosnącego obrzęku wewnętrznego, co sugeruje brak wewnętrznego, krwawienia, albo tak minimalne, że nie będzie miało znaczenia. Gdybym miał coś, co mógłbym wykorzystać jako łupki, przynajmniej unieruchomiłbym mu łapę i bark, co powinno zapobiec dalszym uszkodzeniom, ale poza tym… Poza tym niewiele mogę zrobić. To, czy przeżyje czy nie, bardziej zależy od niego niż ode mnie. Dobrze, że treecaty są odporne na zranienia.
— Wiem — LaFollet wstał i pogłaskał Nimitza po nieuszkodzonej górnej części ciała. — Nigdy się nie poddał… to i teraz się nie podda.
— Mam nadzieję, ale…
Montoya urwał, słysząc odgłos otwierających się drzwi, w których stanął arogancki porucznik w czarnym uniformie. Porucznik wkroczył do celi, a w ślad za nim dwóch funkcjonariuszy uzbrojonych jak zwykle w automatyczne strzelby systemu flechette. Jeńcy odruchowo zmienili pozycje, skupiając się frontem ku niemu, co wywołało pogardliwe prychnięcie.
— Wstawać! — warknął. — Towarzyszka sekretarz Ransom chce was widzieć!
— Obawiam się, że to absolutnie nie wchodzi w grę — oznajmił chłodnym, rozkazującym głosem Montoya.
Nikt, kto nie widział go przy pracy nad rannym na pokładzie wstrząsanym kolejnymi trafieniami, nie miał okazji poznać tego tonu, toteż zaskoczył wszystkich. Najbardziej porucznika, ale ten też najszybciej zareagował, chcąc odzyskać autorytet w oczach podwładnych wymieniających już porozumiewawcze uśmieszki.
— Widzę, że mamy błazna na pokładzie! — prychnął i dodał zupełnie innym tonem: — To pierwsze i jedyne ostrzeżenie: tu nie ty ustalasz zasady, tylko my! I jak każę ci skakać, to masz kurwa skakać!
— Odnośnie do ustalania zasad to sekretarz Ransom osobiście poleciła mi utrzymać przy życiu tego treecata — oznajmił jeszcze zimniejszym tonem Montoya, nie kryjąc już zupełnie lekceważenia dla oficerka. — Proponuję więc, żebyś sprawdził, czy mówiła poważnie, czy może się rozmyśliła, zanim zrobisz z siebie idiotę, odciągając mnie od niego.
Porucznika aż cofnęło z wściekłości, ale jeszcze szybciej niż poprzednio zadziałał instynkt samozachowawczy. Zawahał się tylko na moment, nim polecił jednemu z podkomendnych:
— Skontaktuj się z towarzyszką kapitan i sprawdź, czy chcą doktorka, czy ma zostać ze zwierzakiem.
— Rozkaz, towarzyszu poruczniku! — funkcjonariusz strzelił obcasami i wyszedł na korytarz.
Wrócił po paru minutach, wyprężył się i wyrecytował:
— Towarzyszka kapitan każe zostawić doktora i przyprowadzić resztę!
— Dobrze — porucznik spojrzał na McKeona i wskazał kciukiem drzwi. — Słyszeliście, więc ruszcie dupy.
Nikt się nie poruszył — wszyscy jeńcy spoglądali na McKeona.
Porucznik zacisnął wargi i dał krok ku niemu. I zamarł, widząc chłodny i kalkulujący wzrok traktujący go jak mebel.
— Istnieje granica ile razy zdążycie nam przyłożyć kolbami, nim ktoś z nas zabierze wam zabawkę — powiedział spokojnie McKeon. — A wtedy starsi pobawią się z wami, chłopcze.
Oficerek otrząsnął się z widocznym trudem.
— Masz prawdopodobnie rację — przyznał. — Więc dlaczego nie mielibyśmy zacząć strzelać jako pierwsi?
Читать дальше