— Ze względu na moją apostazję. Mówią, że kontakt ze mną może skazić kongregację.
Przysiadł na skraju fotela, tak że nie musiał wyciągnąć się na nim.
— Sądziłem, że wyjeżdżając do LA, dałeś spokój z Fallonem.
Sublett był lekko zmieszany.
— No cóż, mama zachorowała, Berry, więc wróciłem tu i powiedziałem im, że przybyłem ponownie wszystko rozważyć. Medytować przed pudłem i w ogóle. — Splótł długie, białe dłonie. — A potem przyłapali mnie na oglądaniu Wideodromu . Widziałeś kiedyś, hmm… Deborah Harry, Rydell?
Sublett westchnął i jakby zadrżał.
— Jak cię przyłapali?
— Mają takie podłączenie, że mogą monitorować to, co oglądasz.
— A jak do tego doszło, że znaleźli się tutaj?
Sublett przygładził palcami krótkie, słomkowate włosy.
— Trudno powiedzieć, ale to chyba ma coś wspólnego z kłopotami podatkowymi wielebnego Fallona. Ostatnio większość czasu właśnie temu poświęca. Nie wyszło ci z tą pracą w San Francisco, Berry?
— Nie — odparł Rydell. — Nie wyszło.
— Chcesz mi o tym opowiedzieć?
Rydell powiedział, że chce.
— Chyba uszkodził też ogrzewanie — mruknął Rydell. Znów siedzieli w vanie, poza obozowiskiem.
— Lubię twojego przyjaciela.
— Ja też.
— Nie, chodzi mi o to, że jego naprawdę obchodzi twój los. Naprawdę.
— Ty zajmij łóżko. Ja położę się na fotelach.
— Nie ma szyby. Zmarzniesz.
— Nic mi nie będzie.
— Połóż się tutaj. Już spaliśmy razem. Będzie dobrze.
Obudził się w ciemności i leżał, słuchając jej oddechu, chrzęstu sztywnej skóry starej kurtki okrywającej jej ramiona. Sublett wysłuchał jego opowieści, kiwając głową, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie, a postacie Chevette i Rydella odbijały się w jego lustrzanych szkłach kontaktowych. W końcu tylko cicho gwizdnął i powiedział:
— Berry, wygląda mi na to, że naprawdę masz problem. Poważne kłopoty.
Poważne. Rydell przesunął dłoń, przypadkiem muskając przy tym jej rękę i dotknął wypukłości portfela w tylnej kieszeni spodni. Miał w nim resztę pieniędzy, a także wizytówkę Wellingtona Ma. A przynajmniej jej resztki. Kiedy oglądał ją ostatni raz, była już w trzech kawałkach.
— Prawdziwe kłopoty — rzucił w mrok, a Chevette Washington uniosła brzeg kurtki i przysunęła się bliżej, oddychając miarowo i głęboko.
Leżał tak, rozmyślając i po pewnym czasie wpadł na pewien pomysł. Chyba był to najbardziej zwariowany pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł mu do głowy.
— Ten twój chłopak — powiedział do niej w maleńkiej kuchence matki Subletta — ten Lowell…
— Co z nim?
— Masz numer, pod którym można go złapać?
Polała płatki mlekiem. Sporządzało się je z proszku rozpuszczonego w wodzie. Miało ten kredowy wygląd. Matka Subletta miała tylko takie. Sublett był uczulony na mleko.
— Dlaczego pytasz?
— Chyba chcę z nim porozmawiać.
— O czym?
— O czymś, w czym chyba mógłby mi pomóc.
— Lowell? On ci nie pomoże. Nie przejmuje się nikim.
— No cóż — rzekł Rydell — czemu nie pozwolisz mi z nim pogadać.
— Jeśli powiesz mu, gdzie jesteśmy, albo jeżeli wyśledzi to przez sieć, wyda nas. A przynajmniej zrobiłby to, gdyby wiedział, że ktoś nas ściga.
— Dlaczego?
— Taki już jest.
Jednak podała Rydellowi aparat i numer.
— Hej, Lowell?
— Kto mówi, do cholery?
— Jak leci?
— Kto ci dał…
— Nie rozłączaj się.
— Słuchaj, pier…
— Wydział Zabójstw SFPD.
Usłyszał, jak Lowell zaciąga się papierosem.
— Co powiedziałeś?
— Orlovsky. Wydział Zabójstw SFPD, Lowell. Ten wielki pierdoła z wielkim pieprzonym pistoletem. Tam w barze? Pamiętasz? Zanim zgasło światło. Byłem tam, przy barze, gadałem z Gównianym Edem.
Lowell znów zaciągnął się, tym razem chyba płyciej.
— Słuchaj, nie wiem, o co ci…
— Nie musisz. Możesz się teraz rozłączyć, Lowell. Jednak jeśli to zrobisz, chłopcze, to pocałuj swój tyłek na do widzenia. Pamiętasz, jak Orlovsky przyszedł tam po dziewczynę, no nie? Widziałeś go. On tego nie lubi. Nie był tam służbowo, Lowell. Poszedł tam w swoich interesach. To naprawdę niebezpieczny gość. Równie groźny jak rak.
Milczenie.
— Nie wiem, o co ci chodzi.
— No to posłuchaj, Lowell. Dobrze ci radzę. Jeśli nie będziesz słuchał, powiem Orlovsky'emu, że go widziałeś. Podam mu ten numer. Przekażę mu twój rysopis i tego skina także. Powiem mu, że o nim gadasz. I wiesz, co on zrobi, Lowell? Przyjdzie tam i odstrzeli ci dupsko, ot co. I nikt go nie powstrzyma. Wydział zabójstw, Lowell. Może nawet później sam poprowadzi śledztwo, jeśli zechce. On nie żartuje, mówię ci.
Lowell odkaszlnął kilka razy. Odchrząknął.
— To jakiś żart?
— Nie słyszę, żebyś się śmiał.
— No dobra, powiedzmy, że tak jest. I co? Czego chcesz?
— Słyszę, że znasz ludzi, którzy potrafią różne rzeczy. Z komputerami i nie tylko.
Usłyszał, jak Lowell zapala nowego papierosa.
— No… tak jakby.
— Republika Żądzy — rzekł Rydell. — Chcę, żebyś namówił ich, aby oddali mi przysługę.
— Żadnych nazwisk — rzucił pospiesznie Lowell. — Programy skanujące wychwytują z szumu…
— „Oni”. Mogą to być „oni”? Chcę, żebyś poprosił ich, aby coś dla mnie zrobili.
— To cię będzie kosztowało — powiedział Lowell — i to sporo.
— Nie — rzucił Rydell — to będzie kosztowało ciebie.
Nacisnął guzik, przerywając połączenie. Niech ten Lowell dobrze to sobie przemyśli. Może odszuka Orlovsky'ego na liście i upewni się, że to pracownik wydziału zabójstw. Zamknął panel telefonu i wrócił do przyczepy. Matka Subletta nastawiała klimatyzator na zbyt wysoką temperaturę.
Sublett siedział na kanapie. W tych białych ciuchach wyglądał jak malarz albo tynkarz , tyle że zbyt czysty.
— Wiesz co, Berry, chyba wrócę do Los Angeles?
— A co z twoją matką?
— Hmm, jest tu pani Baker z Galveston. Były sąsiadkami przez wiele lat. Pani Baker może mieć na nią oko.
— Ta historia z apostazją działa ci na nerwy?
— Jasne — odrzekł Sublett, obracając się, żeby spojrzeć na hologram Fallona. — Nadal wierzę w Boga, Berry i wiem, że widziałem Jego twarz w mediach, jak naucza wielebny Fallon. Wiem. Jednak cała reszta, równie dobrze może być pustą gadaniną.
Sublett wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Spojrzał na Rydella srebrnymi oczami.
— I zastanawiałem się nad IntenSecure, Berry. Nad tym, co powiedziałeś mi wczoraj. Nie wiem, jak mógłbym tam wrócić i pracować dla nich, wiedząc, co wyprawiają. Myślałem, że przynajmniej pomagam chronić społeczeństwo przed złem tego świata, Berry, ale teraz widzę, że pracowałem dla ludzi wyzutych z wszelkich zasad.
Rydell podszedł do telewizora i spojrzał z bliska na chustki modlitewne. Ciekawe, która z nich miała chronić przed AIDS.
— Nie — powiedział w końcu — musisz wrócić do pracy. Przecież ty chronisz ludzi. Naprawdę. Poza tym musisz z czegoś żyć, Sublett.
— A co z tobą?
— No, co ze mną?
— Znajdą cię i zabiją, Berry. Ciebie i ją.
— Zapewne i ciebie, jeśli dowiedzą się, że ci powiedziałem. Nie powinienem tego robić, Sublett. To główny powód tego, że musimy wynieść się stąd z Chevette. Żebyś nie ucierpiał ani ty, ani twoja mama.
— No cóż — powiedział Sublett. — Nie będę dla nich pracował, Berry. Ja też stąd wyjeżdżam. Muszę.
Читать дальше