— The Kill-Fix . Cyrinda Burdette, Gudrun Weaver, Dean Mitchell, Shinobu Sakamaki. 1977.
— Nigdy go nie widziałem — stwierdził Rydell, wysysając resztki dużej bezkofeinowej kawy na zimno z dodatkową warstewką lodu na dnie plastikowego, termoizolującego kubka.
— Mama widziała Cyrindę Burdette. W tym sklepie przy Waco. I dostała jej autograf. Trzymała go na telewizorze obok chusteczek modlitewnych i hologramu wielebnego Wayne'a Fallona. Miała chustkę modlitewną na każdą cholerną okazję. Jedną na czynsz, inną chroniącą przed AIDS czy gruźlicą…
— Tak? I jak je używała?
— Trzymała je na telewizorze — wyjaśnił Sublett i wypił ostatni łyk poczwórnie destylowanej wody z niewielkiej, przezroczystej butelki. Mieli ją tylko w jednym sklepie przy Sunset, ale Rydell nie miał nic przeciwko temu; obok znajdował się bar, w którym sprzedawali kawę na wynos, a przed warsztatem na rogu można było zaparkować wóz. Facet prowadzący warsztat zawsze chętnie ich widział.
— Chustki modlitewne nie zapobiegną AIDS — powiedział Rydell. — Zaszczep się jak wszyscy. I namów mamę na szczepienie.
Przez odlustrzoną szybę Rydell widział uliczną kapliczkę J.D. Shapely'ego, pod betonowym murem będącym jedyną pozostałością budynku, który tu niegdyś stał. W West Hollywood widywało się ich sporo. Ktoś jaskraworóżową farbą napisał na murze SHAPELY BYŁ PEDALSKIM LACHOCIĄGIEM, wielkimi literami zakończonymi rysunkiem olbrzymiego różowego serca. Pod nimi, przyklejone do muru, były pocztówki Shapely'ego i zdjęcia ludzi, którzy musieli umrzeć. Jeden Bóg wie, ile milionów zginęło. Na chodniku pod murem leżały zeschnięte kwiaty, ogarki świec, różności. Na widok tych pocztówek Rydell poczuł ciarki na plecach; facet wyglądał na nich jak skrzyżowanie Elvisa z jakimś katolickim świętym, chudzielec ze zbyt dużymi oczami.
Obrócił się do Subletta.
— Człowieku, jeśli jeszcze nie zaszczepiłeś swojego tyłka, to zawdzięczasz to wyłącznie swojej paskudnej ignorancji typowej dla białej biedoty.
Sublett skrzywił się.
— To gorsze od żywych zarazków, człowieku. Przecież to po prostu inna choroba!
— Jasne — przytaknął Rydell — ale nic ci nie zrobi. A wciąż zdarzają się przypadki zachorowań. Moim zdaniem szczepienie powinno być obowiązkowe.
Sublett zadrżał.
— Wielebny Fallon zawsze mówił…
— Pieprz wielebnego Fallona — rzekł Rydell, włączając zapłon.
— Ten skurwysyn po prostu zbija forsę, sprzedając chusteczki modlitewne takim ludziom jak twoja mama. Przecież wiedziałeś, że to wszystko bzdury, prawda, inaczej nie przyjeżdżałbyś tutaj.
Wrzucił bieg i włączył Gunheada w strumień pojazdów jadących Sunset. Kiedy jechałeś hotspurem hussarem, inni kierowcy prawie zawsze cię przepuszczali.
Sublett jakby lekko wciągnął głowę w ramiona, przez co wyglądał jak zaniepokojony, stalowooki sęp.
— To nie jest takie proste — powiedział. — Przecież to zaprzeczenie wszystkiego, w czym zostałem wychowany. Chyba nie są to same bzdury, co?
Rydell zerknął na niego i ulitował się.
— Nie — odparł. — Pewnie nie wszystko i niekoniecznie, ale po prostu…
— A na kogo ciebie wychowywano, Berry?
Rydell zastanowił się.
— Na republikanina — rzekł w końcu.
Karen Mendelsohn wydawała się najlepszą z wielu rzeczy, do których Rydell chętnie przyzwyczaiłby się. Podobnie jak do latania pierwszą klasą lub posiadania karty MexAmeriBanku otrzymanej od „Gliniarzy w opałach”. Za pierwszym razem, w apartamentach lotniska Knoxville, nie mając przy sobie niczego, próbował pokazać jej świadectwa szczepień (wymaganych przez wydział, inaczej nie mogli cię ubezpieczyć). Roześmiała się i powiedziała, że niemiecki nanotech poradzi sobie ze wszystkim. Potem pokazała go Rydellowi przez przezroczystą pokrywę urządzenia podobnego do małego szybkowaru na baterie. Rydell słyszał o nich, ale nigdy żadnego nie widział; ponadto wiedział, że kosztują tyle, co mały samochód. Czytał gdzieś, że należy je przechowywać w temperaturze ciała.
Wydawało się, że mogłoby się samo poruszać. Blada, meduzowata rzecz. Zapytał Karen, czy to prawda, że one są żywe. Powiedziała mu, że właściwie nie, ale prawie, a reszta to wymysły i mechanizmy subkomórkowe. Nawet nie będzie wiedział, że to tam tkwi, ale ona nie ma zamiaru wkładać go na jego oczach.
Poszła z tym do łazienki. Kiedy wróciła w bieliźnie, dowiedział się, gdzie leży Mediolan. I chociaż rzeczywiście nie wyczuwał obecności tej rzeczy, wiedział jednak, że ona tam jest; mimo wszystko bardzo szybko zapomniał o tym fakcie — prawie.
Następnego ranka wyczarterowali zmiennopłat do Memphis i polecieli Air Magellan do LAX. Pierwsza klasa oznaczała głównie lepsze gadżety w oparciu fotela i faworytem Rydella natychmiast stał się odbiornik teleprezentacyjny, który można było dostroić do poruszanych serwomotorami kamer na kadłubie samolotu. Karen nienawidziła używać małego virtufaxu, który nosiła w torebce, więc połączyła się ze swoim biurem w LA i kazała im przesłać całą poranną pocztę na ekran komputera w oparciu fotela. Energicznie zabrała się do pracy, rozmawiając przez telefon, wysyłając faksy i pozostawiając Rydellowi ochy i achy nad widokami z kamer. Fotele były większe niż wtedy, kiedy latał na Florydę zobaczyć się z ojcem, jedzenie lepsze, a drinki darmowe. Rydell wypił trzy lub cztery, zasnął i obudził się dopiero gdzieś nad Arizoną.
Powietrze w LAX było dziwne, a światło inne. Kalifornia była o wiele bardziej zatłoczona, niż oczekiwał i znacznie głośniejsza. Czekał na nich człowiek z „Gliniarzy w opałach”, trzymając kawałek pogiętego białego kartonu z napisanym czerwonym flamastrem nazwiskiem MENDELSOHN, w którym tylko „S” było napisane wspak. Rydell uśmiechnął się, przedstawił i wymienił uścisk dłoni. Tamtemu najwyraźniej spodobało się to; powiedział, że ma na imię Siergiej. Kiedy Karen zapytała go, gdzie jest ten pierdolony samochód, poczerwieniał i odparł, że ściągnie go tu za minutę. Karen powiedziała nie, dzięki, pójdą z nim na parking, gdy tylko odbiorą bagaże, bo nie ma zamiaru czekać tutaj, w tym zoo. Siergiej kiwnął głową. Usiłował zwinąć karton i wepchnąć go do kieszeni marynarki, ale papier był za duży. Rydell zastanawiał się, co tak nagle rozdrażniło Karen. Może była zmęczona podróżą. Mrugnął do Siergieja, ale to tylko jeszcze bardziej zdenerwowało tamtego.
Kiedy odebrali bagaże, dwie czarne skórzane walizki Karen i miękką niebieską samsonite, którą Rydell kupił, używając nowej karty kredytowej, razem z Siergiejem zanieśli je przed budynek. Powietrze na zewnątrz było podobne, tylko bardziej rozgrzane. Przez głośnik powtarzano komunikat, że oznaczone na biało miejsca służą tylko do załadunku i wyładunku. Wokół przejeżdżały najróżniejsze pojazdy, płakały dzieci, a ludzie opierali się na stertach bagażu, ale Siergiej wiedział, dokąd zmierza — do garażu po drugiej stronie ulicy. Jego samochód był długi, czarny, niemiecki i wyglądał tak, jakby ktoś właśnie dokładnie go wyczyścił ciepłą śliną i chusteczkami higienicznymi. Kiedy Rydell chciał zająć fotel obok kierowcy, Siergiej znów zaczął się jąkać i usadowił go na tylnym siedzeniu obok Karen. To ją rozśmieszyło, więc Rydell poczuł się lepiej.
Kiedy wyjeżdżali z garażu, Rydell dostrzegł dwóch gliniarzy stojących obok wielkiego napisu z nierdzewnej stali, głoszącego: METRO. Nosili klimatyzowane hełmy z przezroczystymi plastikowymi wizjerami. Szturchali pałkami jakiegoś starca, chociaż nie wyglądało na to, żeby je włączyli. Stary miał dziury na kolanach dżinsów i wielkie kawały plastra na obu policzkach, co niemal zawsze oznacza raka skóry. Miał tak spalone ciało, że trudno było powiedzieć, czy to biały, czy kolorowy. Tłum ludzi płynął po schodach za starcem i gliniarzami, pod napisem METRO, omijając ich.
Читать дальше