– Czuj się gościem – rzekła z szerokim uśmiechem, który odmłodził ją o ładnych parę lat. – Dam ci pokój, żebyś wypoczął przed wieczorem. Chcesz coś jeszcze? Wino, dziewczyny?
– Na razie nie. Dzięki, Lonna, ale muszę poszukać Kostucha i bliźniaków. Szlag ich gdzieś trafił.
– Tylko błagam, nie przyprowadzaj ich, jeżeli nie musisz. – Lonna złożyła dłonie na piersiach. A było na czym składać. – Ostatnio Kostuch wypłoszył mi gości.
– Nie ma się co dziwić. Jakbym go nie znał, sam bym się przestraszył. Zobaczymy się wieczorem.
Wyszedłem nieco odświeżony tą chwilą snu i postanowiłem odnaleźć chłopaków. Mieli robótkę u Hilgferarfa? No to wiadomo, gdzie zacząć. Do spichlerzy od domu Lonny nie było specjalnie daleko, toteż spacer zajął mi najwyżej pół godziny. Już z daleka było widać niekształtne magazyny, przytulone do brzegu rzeki. Namnożyło się ich ostatnimi czasy, bo i handel, po zakończeniu wojny na południu, rozkwitł jak nigdy. Hilgferarf był jednym z nowych tuzów kupieckich. Młody, przebojowy i bez skrupułów. Zaczynał jako doker, a teraz miał cztery pokaźne magazyny. Spichlerze – to była już tylko zwyczajowa nazwa, bo teraz w magazynach trzymało się dziesiątki różnych towarów. Hilgferarf specjalizował się w handlu bronią, gdyż miał dobre kontakty w tych kręgach, ale w zasadzie zajmował się każdym towarem. Jeden magazyn specjalnie przystosował dla dziewczyn z południa, na które zawsze był niezły popyt. Sama Lonna kupiła tam kilka świetnych sztuk, ale niestety szybko umarły. Podobno nie wytrzymywały życia w zamknięciu i liczby klientów. Ale i tak pewnie Lonnie koszty zwróciły się z naddatkiem.
Na terenie spichlerzy kręcili się ochroniarze z pałkami w rękach, było też kilku ludzi ze straży portowej, jak zwykle schlanych prawie do nieprzytomności. Biuro Hilgferarfa przytykało do jednego z magazynów, przy samym brzegu rzeki. Czy raczej tego spienionego ścieku, który z przyzwyczajenia nazywano rzeką.
– Czego tu? – Przy drzwiach czuwało dwóch strażników.
– Szukam pana Hilgferarfa – wyjaśniłem.
– Byłeś umówiony? Jak nie, to spływaj.
Spojrzałem na niego i trochę się stropił.
– Nazywam się Madderdin, synu. Mordimer Madderdin, inkwizytor biskupa Hez-hezronu. Chciałbyś, abym był miły, kiedy spotkamy się kiedyś u mnie?
– Przepraszam, panie Madderdin. – Strażnik, który ze mną rozmawiał, przełknął głośno ślinę. – Proszę o wybaczenie. Zaraz powiadomię pana Hilgferarfa.
Wszedłem do środka, a Hilgferarf nie dał mi długo czekać. Bardzo uprzejmie z jego strony. Miał całkiem miłe biuro wypełnione meblami z czarnego dębu. Nieco nuworyszowskie, ale jednak eleganckie.
– Miło mi, panie Madderdin. – Miał silną dłoń, no ale kiedyś był dokerem.
– Proszę wybaczyć, iż zabieram panu czas – powiedziałem uprzejmie. – Podobno wynajął pan moich chłopców. Dwóch bliźniaków i człowieka…
– A, tego przystojniaczka – kupiec wszedł w słowo. – Zgadza się. Miałem dla nich robótkę. Proszę usiąść, panie Madderdin. Wina?
Pokręciłem głową.
– Wzięli zaliczkę i tyle ich widziałem – powiedział spokojnie, ale widziałem, iż jest wściekły.
– To do nich niepodobne. – Naprawdę się zaniepokoiłem. Bliźniacy i Kostuch nigdy nie pozwoliliby sobie na wystawienie klienta do wiatru. A przynajmniej nie w Hez-hezronie. – Czy mógłbym wiedzieć, co to była za praca?
– Panie Madderdin – kupiec usiadł za biurkiem – bądźmy szczerzy. Słyszałem, że poza swoimi obowiązkami służbowymi zajmuje się pan też czasem pomaganiem ludziom będącym w kłopotach. Wiem, że jest pan przyjacielem przyjaciół. Tak więc, jeśli byłby pan zainteresowany…
– Proszę mówić.
– Mam dłużnika. Chodzi o poważne sumy…
– Jak poważne?
Uniósł rękę.
– Za chwilę, jeśli pan pozwoli. Ten człowiek to prałat Bulsani.
– O, cholera! – pozwoliłem sobie zakląć.
Prałat Bulsani był dziwkarzem, pijakiem i hazardzistą. A przy tym miał zdumiewająco mocne plecy. Hilgferarf uśmiechnął się blado.
– Dobra reakcja, panie Madderdin. Powiedziałem to samo, kiedy dowiedziałem się, czyim jestem wierzycielem.
– Kiedy dowiedział się pan? Czyli?
– Bulsani dostał spadek i przyjął go, bo aktywa nieznacznie przekraczały pasywa. Ale pasywami były weksle. Na cztery i pół tysiąca dukatów. Płatne do przedwczoraj. Jak pan rozumie, płatne w moim biurze. Tymczasem Bulsani sprzedał dom i kilka zobowiązań, ale nie zamierza płacić długów. Wyszedł jakieś pięć tysięcy na czysto, więc ma pieniądze…
– Znając go, stan ten nie potrwa długo – mruknąłem.
– Dlatego zależy mi na szybkości. Jestem w stanie zaoferować pięć procent od sumy ściągniętego długu.
– Dwadzieścia pięć – odparłem machinalnie – plus dziesięć procent ekstra, bo chodzi o Bulsaniego. I sto pięćdziesiąt koron na wydatki.
– To żarty. – Nawet się nie zdenerwował. Z twarzy wciąż nie schodził mu miły uśmiech.
– Jeśli nie załatwi pan tego w ciągu kilku dni, straci pan pieniądze raz na zawsze – powiedziałem. – Jasne, może pan go kazać zabić. Ale po pierwsze, nie zwróci to panu gotówki, a po drugie, zabicie Bulsaniego oznacza kłopoty. Może pan zwrócić się do sądu. Ale to może oznaczać jeszcze większe kłopoty.
Hilgferarf stukał obsadką pióra w blat biurka i cały czas przyglądał mi się z uśmiechem.
– Wie pan, ile utargowali pańscy przyjaciele? – zapytał.
– Tak?
– Osiem procent i dziesięć dukatów zaliczki.
– Dlatego nigdy nie powinni robić interesów beze mnie – westchnąłem. – To przykre, kiedy ludzie nie potrafią się niczego nauczyć.
– Ale jednak pańskie propozycje są nie do przyjęcia – dodał.
Przyglądałem mu się przez chwilę. Cholernie wyedukował się ten były doker. Co za zasób słownictwa!
– Nie mam siły się targować – powiedziałem. – Jestem zmęczony i mam przed sobą ciężką pracę. Ostatnie czego pragnę, to wplątać się w kłopoty przez długi Bulsaniego. Moja propozycja brzmi: dwadzieścia pięć procent od sumy i sto trzydzieści bezzwrotnej zaliczki. – Kupiec chciał coś wtrącić ale uniosłem dłoń. – To naprawdę ostatnia propozycja.
Hilgferarf pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Niech i tak będzie. Słyszałem o panu dużo dobrego, panie Madderdin. Nie jest pan tani, ale słynie pan z rzetelnego podejścia do pracy. Mam nadzieję, że odzyskam moje pieniądze.
– Szczerze? – skrzywiłem się. – Sądzę, że straci pan jeszcze te sto trzydzieści na zaliczkę dla mnie.
– Szczerość godna podziwu – powiedział bez najmniejszej ironii w głosie. – Jednak zaryzykuję. Być może – dodał ostrożnie – potem, jeżeli wszystko się powiedzie, miałbym dla pana coś poważniejszego. Coś dużo poważniejszego.
– Skąd to zaufanie?
– Ja znam się na ludziach, panie Madderdin. A pan jest uczciwym człowiekiem. Co nie znaczy moralnym – zastrzegł się od razu – ale uczciwym.
Zastanowiłem się przez chwilę. To prawda. Rzeczywiście byłem uczciwym człowiekiem. Przynajmniej jak na to miejsce i na te czasy. Hilgferarf wiedział, że spróbuję znaleźć Bulsaniego i odzyskać dług, choć równie dobrze mogłem przecież przehulać zaliczkę u Lonny, a jemu powiedzieć, że sprawa jest beznadziejna. Ale zlecenia były wyzwaniem. Czułbym się upokorzony, gdyby taki człowiek jak Bulsani potrafił mnie przechytrzyć. Owszem, był sprytny. Instynktownym sprytem pająka, który wie, że w razie niebezpieczeństwa trzeba odpełznąć w jak najciemniejszy kąt. Gdzie masz swój najciemniejszy kąt, prałacie? – zapytałem sam siebie w myślach. Inna sprawa, iż rzecz naprawdę trzeba było szybko doprowadzić do końca. Przecież czekała mnie sprawa zlecona przez biskupa. I nadal nie miałem pojęcia, gdzie mogą być moi ludzie.
Читать дальше