– Co? – nie zrozumiał.
– Połowę.
Pokiwał głową i myślał przez chwilę.
– Dam ci połowę – stwierdził i wyciągnął łapę. – Przybite, Mordimer?
– Ty wiesz, że ja nie gram – powiedziałem zły, że dałem się wciągnąć w tę rozmowę.
– Ale umiesz. A większość gra i nie umie – odparł sentencjonalnie. – No?
– Ile on może mieć?
Karczmarz nachylił się nade mną. Jechało od niego piwem i gotowaną kapustą. Jak na Hez-hezron nawet nieźle. Znam gorsze zapachy.
– Może trzysta, może czterysta – tchnął mi w ucho. – Jest się o co bić.
– Zwykły oszust czy magik?
– A kto go tam wie? Wygrywa od tygodnia. Dwa razy próbowali go zabić…
– I?
Korfis w milczeniu przeciągnął po gardle.
– Dobry jest – dodał. – Ech, Mordimer, żebyś ty chciał grać. Jaki my byśmy majątek zrobili, człowieku.
– Gdzie są Kostuch i bliźniacy?
– Mają jakąś robótkę u Hilgferarfa, wiesz, tego ze spichlerzy. Jakieś ściąganie długów, czy co – wyjaśnił po chwili namysłu. – Zagrasz, Mordimer? – spytał prawie błagalnym głosem.
Trzysta dukatów – pomyślałem. – Zostanie mi z tego sto pięćdziesiąt. Niby miało się czasem i dziesięć razy więcej, ale teraz to był majątek. Wystarczyłoby na szukanie heretyka. Zakląłem w myślach, że nie dość, iż mam pracować za darmo, to jeszcze muszę zarobić na tę pracę. Co za łajdak z biskupa.
– Może – westchnąłem, a Korfis aż chciał mnie klepnąć w plecy, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Wiedział, że nie przepadam za tego rodzaju czułościami.
– Dam ci sto koron – nachylił mi się znowu nad uchem.
– Wystarczy, żeby zacząć, co?
No cóż, knajpiany biznes kwitnie w Hez-hezronie, skoro karczmarz ma na zbyciu sto koron. A jak dawał sto, to miał pewnie i pięć razy więcej.
– A jak przegram? – zapytałem.
– To będziesz miał dług – zaśmiał się – ale ty nie przegrasz, Mordimer.
Zapewne – pomyślałem – tylko ty nie wiesz, że mnie nie wolno grać. I że jak dowie się o tym mój Anioł Stróż, to nie będzie zachwycony. A co gorsza, może mnie załatwić w czasie gry. Chyba, że uzna, iż gram w szlachetnym celu. A niezbadane są ścieżki, którymi podążają myśli Aniołów.
– On teraz śpi – rzekł Korfis. – Grał całą noc u Lonny i wrócił dopiero nad ranem.
– Nieźle – powiedziałem, bo u Lonny grało się wysoko. – Przejdę się tam. Daj parę dukatów.
Korfis westchnął i wygrzebał z zanadrza jednego oberżniętego po brzegach dukata, dwie dwukoronówki i trzy pięciogroszaki.
– Doliczę ci do rachunku – wystękał.
Nawet nie wyciągnąłem ręki, tylko spojrzałem na niego wymownie.
– Korfis, we mnie trzeba zainwestować – mruknąłem.
– Zainwestować – powtórzył, wyraźnie wymawiając zgłoski. – Ilekroć słyszę to słowo, wiem, że ktoś chce mnie obłupić ze skóry – dodał, ale wyjął jeszcze jednego dukata. Jeszcze bardziej oberżniętego po brzegach niż pierwszy, chociaż to akurat mogło się już wydać niemożliwe.
* * *
Dom Lonny był masywnym, jednopiętrowym budynkiem ogrodzonym murem, za którym szalały specjalnie wyszkolone psy. Mówiono zresztą, iż to nie psy, tylko mieszanka szakala i wilka, i że miały zatrute zęby. Ale podejrzewam, że takie bajdy rozpuszczała sama Lonna, aby dodatkowo wystraszyć nieproszonych gości. Lonna prowadziła dobrej klasy burdel z wykwintnym wyszynkiem i jedzeniem. Prócz tego grano u niej w kości i karty. Grano wysoko i w dobrym towarzystwie, bo nierzadko można tam było trafić na bogatych szlachciców z okolic Hez-hezronu (po co przyjeżdżali do miasta, opuszczając swe posiadłości, Bóg jeden raczy wiedzieć), co znamienitszych mieszczan i mistrzów cechowych. A zresztą każdy, kto miał wypchaną kabzę i jako tako wyglądał, był mile widziany.
Zastukałem kołatką. Kilkakrotnie, bo pora była nietypowa, i musiałem chwilę zaczekać nim ktoś się zbliżył do drzwi. Trzasnął uchylany judasz.
– Pan Madderdin – usłyszałem głos zza drzwi i poznałem Gryttę, który pełnił u Lonny rolę odźwiernego, wykidajły i chłopca do wszelkich zleceń.
Grytta był zwalistym mężczyzną o twarzy wioskowego głupka. Ci, których zmyliła ta twarz, zwykle nie mieli już okazji popełniać następnych pomyłek.
– Nie da się ukryć – odparłem. – Jest Lonna?
Grytta wahał się chwilę nim odpowiedział.
– Jest – rzekł w końcu, otwierając drzwi. Krzyknął na psy.
– Dziwna pora na odwiedziny, panie Madderdin.
– Dziwna – przytaknąłem i dałem mu dwukoronówkę. Trzeba mieć gest.
Grytta zaprowadził mnie do saloniku i postawił na stoliku butelkę wytrawnego wina oraz kieliszek.
– Wszyscy śpią jeszcze, panie Madderdin – wyjaśnił. – Trzeba będzie trochę poczekać.
– Nie ma sprawy – powiedziałem i wyciągnąłem się w fotelu.
Jestem przyzwyczajony do spania o każdej porze i w każdych warunkach. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek będzie miał następną okazję. Jednak kiedy Lonna weszła do pokoju, natychmiast się obudziłem.
– Zawsze czujny – powiedziała, widząc, że otwieram oczy. – Dawno się nie widzieliśmy, Mordimer. Przychodzisz oddać dług?
– A ile ci jestem winien?
– Dwadzieścia dukatów – powiedziała i jej oczy pociemniały. – Czy to ma znaczyć, że ich nie przyniosłeś?
– Ty zawsze o pieniądzach – westchnąłem. – Nawet nie zdążyłem powiedzieć, jak pięknie wyglądasz.
– Daruj sobie. – Wzruszyła ramionami. – Czego chcesz?
– Jak zwykle. Informacji.
– Zwykle, to ty chcesz tu czegoś innego – odparła złośliwie, choć nie bez racji. – Jakiej informacji?
– Ktoś grał wczoraj u ciebie. Jakiś zamiejscowy szuler. Wygrał?
– Czy ja śledzę każdego, kto gra? – zapytała zniecierpliwiona. – Wczoraj było mnóstwo ludzi.
– Lonna – wstałem i przeciągnąłem się, aż mi chrupnęło w kościach. Nalałem sobie wina. – Masz mnie za idiotę?
– Wygrał – powiedziała. – Bardzo dużo.
– Znaczy?
– Czterysta, może nawet pięćset. Ale on nie kantował, Mordimer. Kazałam go sprawdzić.
– Są różne rodzaje kantów – odparłem.
– No właśnie. Może wrócimy do mojej dawnej propozycji?
– Nie – zaśmiałem się.
Lonna kiedyś proponowała, abym zajął się kontrolą graczy. Potrafię bezbłędnie poznać, czy ktoś oszukuje. Rozszyfruję każdego magika lub iluzjonistę, nie mówiąc o zwykłych szulerach. A Lonna nie tolerowała oszustów. Między innymi dlatego jej dom był tak popularny, że grało się tam czysto. A przynajmniej w miarę czysto.
– W co grał?
– W biskupa – roześmiała się nieco pogardliwie.
Ja też się zdziwiłem. Biskup był jedną z najbardziej głupich i prymitywnych gier. Wygrywał ten, kto zebrał rycerza, giermka i tuza, obojętnie jakiej maści, a przy tym nie miał damy. Zabawa dla wozaków. Zupełnie bezmyślna.
– I co potem?
– Poszedł. Nawet nie poprosił o obstawę.
U Lonny istniał dobry zwyczaj odprowadzania gości, którzy wygrali, przez specjalnie dobranych ochroniarzy.
– Przyjdzie dzisiaj?
– Jak go nie zabili, pewnie przyjdzie. – Znowu wzruszyła ramionami. – Po co ci on?
– Ograł moich chłopaków, więc może ktoś powinien mu odpłacić.
Lonna nie wytrzymała i chwyciła mnie za rękę.
– Będziesz grał, Mordimer? – Aż widziałem jak płoną jej oczy. – Naprawdę zagrasz?
– Może, może… – odpowiedziałem, delikatnie uwalniając dłoń.
Читать дальше