Jeszcze przed pierwszym murem buchnął Morwie w twarz potworny, zadawniony smród: wedle zwyczaju, powroźnicy obwiesili swą siedzibę śmierdlikiem, szpikanardą, czosnkiem i innymi cuchnącymi ziołami, których dziwka nie potrafiła rozpoznać. Odór potęgowały jeszcze dwa zdechłe psy, podrzucone przed wierzejami. Dziwka pospiesznie minęła ścierwo i poczęła walić w okute żelazem drzwi. Kołatka miała kształt ludzkiego czerepu, a rude zacieki na kamieniach wydawały się jej zakrzepłą krwią.
Dobrych parę minut przeszło, nim w owalnym okienku wysoko nad schodami pokazała się nalana twarz powroźnika.
– Czemu hałas czynisz, błaźnico?! – ryknął. – I wara od kołatki, tu nie zamtuz. Poszła precz!
– Do Wronoga przyszłam, nie do was! – hardo rozdarła się dziwka. – Rzeknijcie mu, że go Morwa woła!
– Radbym rzekł – zaśmiał się powroźnik – bo trafiła się zalotnica, aż strach. Tyle, że on się wciąż gdzieś po zbójeckim gościńcu obraca. Miał na Żary do Spichrzy wrócić, ale coś go nie widać, pewnie gdzie zabradziażył. Albo go na trakcie szczuracy zeżarli! – zarechotał.
Morwa niepewnie przestąpiła z nogi na nogę. Przypieczone ramię piekło nieznośnie. To się musi wydać, pomyślała. Wnet się o pogromie rozniesie. Powroźnicy mają swoje sposoby, poty będą strażników po bramach a oberżystów po gospodach rozpytywać, póki wszystkiego się nie wywiedzą. Nikt nie zapyta, czy ja za wiedźmą z własnej woli szłam. Na męki mnie wezmą i z plugastwem pospołu w ogień wrzucą.
– Tedy przestańcie wyglądać – rzekła. – Jego i wszystkich, co na gościńcu byli. Bo ich ze szczętem szczuracy pomordowali. A ninie na Spichrze idą.
Głowa zniknęła jak zmieciona. Coś załomotało we wnętrzu wieży, szczęknęły odsuwane pospiesznie sztaby. Powroźnik był wielki, wypełniał całe drzwi.
– Wchodź – rozkazał szorstko.
Krotosz, namiestnik Fei Flisyon w dziedzinie księcia Evorintha, posępnie wspinał się na zbocze Jaskółczej Skały. Nogi miał odparzone od źle wyprawionych trzewików, kapicę doszczętnie pokrytą kurzem. Choć dzwony nie wybiły jeszcze południa, kamienna ulica nagrzała się od upału, rozpaliła jak patelnia. Krotosz zaś wstał przed świtem i wszystko go złościło: powolność łaziebnych, niedbałość pisarczyków, hardość Jaszczyka. Bezczelny ulicznik, sarknął w myślach, czując, jak ciężkie krople potu ściekają mu po karku. Gołodupiec, przybłęda z litości przygarnięty, już i on głowę butnie podnosi. Wszyscy oni tutaj jednacy, niczym dzieci, miejsca swojego nie znają, porządku świata nie szanują.
Pogańska kraina, barbarzyński dialekt i dzikie obyczaje.
Osiem lat wygnania, pomyślał kapłan, i wkrótce dziewiąty minie, bo w tym przeklętym przez bogów mieście ledwo słońce mocniej zaświeci, znów spada śnieg. Osiem lat wśród niewiernych z ich kiszoną kapustą, końskim łajnem na ulicach i tłustymi dziewkami o włosach ociekających łojem. Z pokrętnymi bogami, ze złym przyczajonym pod każdym kamieniem, z durnymi władcami, którzy nieustannie skaczą sobie do gardeł.
Wszakże skoro miał służyć Fei Flisyon właśnie pośrodku owej zdziczałej krainy, wypełniał swą należność jak najskrupulatniej. Krok po kroku wyrugował z miasta co większych lichwiarzy. Zanim książę Evorinth spostrzegł, co się kroi na jego oczach, Krotosz miał w kieszeni połowę dworu. Nie wyłączywszy zresztą samego księcia, który po ojcu odziedziczył nie tylko zamiłowanie do maszkar i turniejów, ale też potężne długi. Mógł co najwyżej z wysokości cytadeli podejrzliwie przypatrywać się Krotoszowi. Ten zaś dbał, by nie narazić się panu miasta, i nigdy, przenigdy nie wspominał o długach.
Kapłan niechętnie odwrócił się i spojrzał na białą, górującą nad miastem wieżę, gdzie gnieździli się kapłani Nur Nemruta. Okazywali mu szacunek – w podobny sposób obwąchują się obce psy – lecz wiedział, że skrycie gardzą nim równie dotkliwie, jak on nimi. Niezależnie od wojen czy przymierzy pomiędzy bogami, kapłani nie znosili się wzajemnie i była to część ich profesji uświęcona tradycją, jak wszystko, co trwa wieki.
Krotosz nie bywał wcześniej w wieży Śniącego, lecz znał z widzenia najwyższego kapłana, Krawęska. Był to człowiek mały, zasuszony, o niezdrowej cerze i wiecznie skrzywionej twarzy. Krotosz dałby sobie rękę uciąć, że wypadki, które zmusiły Krawęska do napisania listu do sługi Morowej Panny, zasługują na uwagę.
W sali, do której go zaprowadzono, czekali już inni goście. Zaraz przy wejściu stała postawna dziewczyna w przetykanej złotem, szafranowej telejce, kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona. Twarz miała zmęczoną, wymiętą, oczy podkrążone z niewyspania. Krotosz domyślał się, że właśnie zjechała do miasta, a podróż z Sinoborza, gdzie Tkaczka panuje, z pewnością miała niełatwą.
Kapłanka Kei Kaella rozprawiała przyciszonym głosem ze służebnikiem Mel Mianeta Od Fali. Na północy zwali go Morskim Koniem, gdyż w czas spiętrzenia wód przybiera końską postać, tratuje kopytami połacie lądu i strąca w topiel. W Krainach Wewnętrznego Morza bardzo obawiano się Mel Mianeta i wznoszono mu świątynie nie tylko na wyspach, ale i na ziemiach dobrze oddalonych od morza.
W głębi komnaty słabo połyskiwało czerwone złoto. To służka Hurk Hrovke Od Szarańczy przechadzała się nerwowo wzdłuż ścian, starając się przy tym trzymać jak najdalej od kapłanki Kei Kaella. Zwyczajem Paciornika nosiła złocistą kolczugę i krótką spódniczkę z drobnych, nachodzących na siebie blaszek, które przy każdym ruchu wydawały nieznaczny szum niczym setki drobnych owadzich skrzydełek. Ciemne włosy miała obcięte nieco powyżej ramion, usta bezczelnie wyszminkowane, a przy pasie zakrzywioną szabelkę. Obraza boska, pomyślał Krotosz, obraza boska, grzech i zdziczenie. Ale ludek Paciornika lekce sobie ważył zwyczaje innych krain, siedzieli w obwarowanych chutorach pośrodku trzęsawisk i nikt nie śmiał ich zaczepiać, tak byli bitni i popędliwi.
Sala była skąpo oświetlona, w lichtarzu stały ledwo trzy świece, a pojedyncze, owalne okienko nie wpuszczało wiele światła, toteż Krotosz z początku nie rozpoznał zakapturzonej postaci. I dopiero po dobrej chwili pojął, że do wieży Śniącego przybył sługa Bad Bidmone Od Jabłoni, zaginionej żalnickiej bogini. Ludzie rozmaicie gadali o owych kapłanach. Wielu wierzyło, że bogini odeszła z Żalników za przyczyną zaprzaństwa swoich sług; powiadano też, iż wisi nad nimi przekleństwo Zird Zekruna Od Skały.
Krotosz sam nie wiedział, co myśleć. Bogowie czasami odchodzili. Kii Krindar porzucił Kopienników, gdy zaś przed wiekami urażona Hurk Hrovke wywędrowała na północ, cały lud podążył za nią. Jednakże nawet w największym gniewie bogowie nie zwracali się przeciwko świątyni. Zakon trwał i trwały dawne prawa, nawet jeśli służebnicy szli za panem na wygnanie.
Płaszcz służebnika Bad Bidmone był zrudziały od słońca, obszarpany, buty pokryte skrzepłym szlamem. Inni kapłani starannie omijali go wzrokiem.
Z nagła wystrzelił śmiech. Gromko, bezwstydnie, pod samo sklepienie. Rozradowany kapłan Org Ondrelssena Od Lodu cisnął na progu bogaty futrzany szłyk. Przygarnął służkę Hurk Hrovke Od Szarańczy, okręcił w powietrzu, aż zafurkotały blaszki spódniczki, wycałował. Przylgnęła do niego ochoczo, widno znali się wcześniej.
Właśnie wtedy z szacownym szuraniem do sali wsunął się przełożony spichrzańskiej świątyni, Krawęsek. A za nim postępowało czterech kapłanów Zird Zekruna Od Skały, posępnych mężów o czołach poznaczonych znamionami skalnych robaków.
Читать дальше