W milczeniu zamknął w rękach jej chłodną, drżącą dłoń. Pochyliła ku niemu jasną złotorudą głowę. Włosy opadły, zasłoniły jej twarz i przez chwilę siedzieli nieruchomo, niemal stykając się kolanami. Jaszczyk miał wrażenie, jakby w tamtej minucie z całego wielkiego świata pozostało jedynie ich dwoje, samotnych na zboczu Jaskółczej Góry, ponad dachami miasta.
– Tak, straszna jest wojna – podjęła. – Przyhołubiła mnie niby złota kołyska, ukołysała, utuliła, daleko, daleko stąd. Był taki człowiek – zacięła się, przygryzła wargi. – Kiedyś popatrzył na mnie jak na tą, którą mogłabym być, gdyby nie wypalił mnie tamten czas, nie przekuł na nice.
– Jego znaleźć próbujecie – Jaszczyk nieudolnie skrywał rozczarowanie. – Ale łacniej igłę w stogu siana znaleźć, niźli człowieka w czas święta w Spichrzy.
– W każdym mieście są ludzie, którzy wiedzą więcej niż inni – łagodnie uwolniła rękę z jego uścisku. – Czy słyszałeś o kimś, kogo zwą Suchywilkiem?
– Niech bogowie ustrzegą! – wzdrygnął się z odrazą. – Tak wołają kniazia, który Wyspom Zwajeckim przewodzi. I głowę daję, że nie masz go w Spichrzy, nie dozwoliłby dobry pan Evorinth podobnej bogom obrazy. Toż Zwajcy kamień ledwo ociosany na ołtarzach układają i cześć mu oddają, uczciwym ludziom na szyderstwo. Jego szukacie? – spytał podejrzliwie.
– Człowieka, którego ma spotkać – wyjaśniła lekko. – I muszę się upewnić, czy Suchywilk jest w Spichrzy.
– Drabowie przy bramach stoją – żachnął się. – Każdemu w twarz zaglądają, a książę szpiegów ma po gospodach. Mysz się nie prześlizgnie niezauważona.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod opuszczonych rzęs.
– Starczy brodę zgolić albo włosy ufarbować i zupełnie innym wyda się człowiek. A zamiary książąt są pokrętne. Może Evorinth tajemnie ze Zwajeckimi się schodzi?
– Nie może to być! – zaperzył się chłopak. – Nie dalej jak wczoraj żalnicka księżniczka przybyła, i od Wężymorda poselstwo przy niej, więcej niż tuzin kapłanów Zird Zekruna.
– Tym bardziej do cytadeli dostać się muszę – rzekła z uporem. – A może się zdarzyć, iż nie powitają mnie tu radośnie – zniżyła głos – bo przychodzę południowym szlakiem, a wczorajszej nocy szczuracy zeszli z Gór Żmijowych. Żywa dusza nie ocalała przy gościńcu wokół Modrej.
Jaszczyk poderwał się raptownie.
Strużka szkarłatnego soku granatu pociekła po stoliku.
– Przekleństwo! – wykrzyknął. – Przekleństwo na nich i zatracenie! Przecież ułożyli się z kapłanami, że co pomiędzy Trwogą i Modrą, to szczurze, a na nasze ziemie więcej nie będą napadać!
– Ludzie też sojusze łamią – wzruszyła ramionami. – Ale kiedy przez Góry Żmijowe szłam, zdawało mi się, że złe mi się tuż za plecami skrada. Prawie mnie tam zwierzołacy przydybali. I wszystko było jak niegdyś. Krew czarna i zgliszcza, i ogień za plecami. Boję się – dodała ciszej. – Może ktoś spośród bogów, ktoś równie potężny, by poszczuć zwierzołaków przeciwko śmiertelnym, z nienawiści ku Fei Flisyon postanowił mnie zabić, póki jestem daleko od Traganki? Potrzebuję pomocy – podniosła na niego oczy. – Brantem ci zapłacę, złotem najczystszym. Czym zechcesz.
Potoczył oszołomionym wzrokiem po stołeczkach wykładanych słoniową kością, po kryształowych kielichach, na dnie których wciąż czerwieniły się resztki soku z granatów, po marmurowych, inkrustowanych czerwonym złotem kolumienkach i przez chwilę strach walczył w nim z nadzieją. A kiedy znów popatrzyła mu prosto w twarz wielkimi zielonymi oczami, zakręciło mu się w głowie.
* * *
Siekiera waliła bezlitośnie, przy samej ścianie. Morwa jęknęła, poruszyła się słabo. Sączące się pomiędzy deskami szopy światło boleśnie wwiercało się pod czaszkę, trzonek grabi uwierał w krzyż. Powoli, z wysiłkiem zmacała wiadro do pojenia koni. Na dnie chlupotało smętnie kilka łyków deszczówki.
Noc ledwo przyszarzała, kiedy w ciżbie podpitych pątników przeszli Bramę Solną. Przodem Twardokęsek, oparty na wystruganym naprędce kiju, prawie niósł umordowaną bosonogą wiedźmę. Morwa, jak jej przykazano, nie odstępowała Szarki na krok i ani śmiała spojrzeć ku trzymającym straż książęcym pachołkom.
Na darmo pukali do drzwi gospod. W co zacniejszych oberżyści ani chcieli gadać z oberwańcami, a w innych od dawna już miejsc nie było. Toć to są spichrzańskie Żary, powiadano im ze śmiechem. Luda tyle do miasta ściągnęło, że ładnych parę groszy dać trzeba za byle przygarść słomy w izbie na wspólnym posłaniu, a i o to trudno. Wreszcie zawędrowali do gospody Pod Wesołym Turem.
Łysy oberżysta patrzył na nich spode łba, póki Twardokęsek nie potrząsnął mu przed nosem sakiewką.
– Izby wszystkie zajęte, ni igła więcej się tam nie zmieści – wsunął trzos w kieszeń poplamionego skórzanego fartucha. – A w alkierzu pani Marszla mi się zalęgła, gamratka przeklęta. Nijak jej popędzić nie mogę, choć pewnie grosza złamanego w gospodzie nie zostawi, bo to matka komendanta północnej wieży, a z książęcymi nie idzie zadzierać. Jest jeszcze stara drewutnia wedle kuchni. Może wam się nada…
Wedle Morwy stara drewutnia nadawała się najwyżej do rozbiórki.
Rozmasowała obolały krzyż i ostrożnie wykradła się na podwórze. Jakaś niewiasta w świeżo wykrochmalonym czepku głośno urągała dwóm pachołkom. Dziwka odpędziła kopniakiem ryjące przy wrotach prosię, ściągnęła pod szyją resztki lawendowego kubraczka i wyszła na ulicę. Trza mi jakiś kąt znaleźć, ogarnąć się, pomyślała smętnie, sadze zmyć. Trza mi też nowej przyodziewy, bo ta ze szczętem zmarnowana, a cały dobytek przepadł u Trwogi.
Zmacała pod koszulą zdarty z martwej Servenedyjki naszyjnik. Wyglądał na kuty z czerwonego złota i zapewne był wiele wart, ale Morwa rozumiała dobrze, że nie może z nim zajść do złotniczego kramu. Spichrzańscy kapłani od łat najmowali na służbę południowe wojowniczki, wystarczająco długo, by ludzie nauczyli się nie tykać niczego, co wyglądało na ich majętność.
Uśmiechnęła się posępnie. Miała co prawda na Krzywej dwóch znajomków, którzy się lichwą bawili, ale tam wszyscy szpiegowali dla Trzpienia. Był on żebrackim starostą, choć nie tylko żebraczemu bractwu przewodził, ale i całą dzielnicą uciech trząsł. Zamtuzy i domy gier bez szemrania płaciły mu haracz, zachęcone przykładem kilku opornych, których dziwnym trafem znaleziono bez ducha w Psim Wykrocie. Pewnie siedzi w gospodzie u szpitalnego muru, pomyślała, ale jemu przed oczy lepiej nie leźć. Nie tylko by mnie z naszyjnika obłupił, ale jeszcze kosturem po grzbiecie wygrzmocił.
Znienacka przyszedł jej na myśl powroźnik z ostatniego postoju przed Górami Sowimi. Takoż do Spichrzy wędrował i bardzo ją zachęcał, aby go w czas Żarów odnalazła. Przygryzła wargę. Nie była pewna, czy ci, którzy obmacywali ją na odludnym trakcie, będą chcieli z nią rozmawiać w Spichrzy. Zbyt wiele ladacznic ściągało co roku na święto.
Jednakże dziwki, nawet najbardziej postarzałe i paskudne, stroniły od tropicieli plugastwa.
Spichrzańscy powroźnicy siedzieli we Wiedźmiej Wieży, potężnej budowli z szarego kamienia, wspartej o północny bastion książęcej cytadeli. Wzniesiono ją wiele pokoleń temu, kiedy w Górach Żmijowych grasowała wiedźma Pustułka. Kapłani pobłogosławili każdy głaz, by oparł się przeklętej magii bezimiennych i odtąd ponury stołp trwał na zboczu Jaskółczej Skały, przysadzisty, niemal wtopiony pomiędzy dwa rzędy murów. Mało kto mijał go, nie czyniąc odpędzającego złe znaku.
Читать дальше