Bez Alharda w pracowni było niezmiernie cicho i pusto, choć w klatkach, wolierach i na drążkach, zawieszonych wysoko pod sufitem, spały ptaki jej ojca. Wielobarwne i hałaśliwe pomiędzy zwojami map nieba, spisami zaklęć, kodeksami, retortami, alembikami i astrolabiami, przywodziły Sirocco na myśl niezliczone demony, które mag również pozamykał w klatkach z powietrza, wody, ziemi i ognia.
Giermek, który przywiózł wieść o bitwie, nie umiał powiedzieć, co naprawdę stało się z księciem. Lecz demony, przez dziewięćdziesiąt cztery lata jego rządów wplatane w kamienne wieże miasta, w kopuły świątyń, mury, akwedukty i triumfalne łuki Tratto Principesco, wyczuły śmierć Alharda di Brionia, zanim padło pierwsze słowo o rzezi w Valle delle Lacrime. Nawet Sirocco, która nie umiała odczytać żadnej z ksiąg, piętrzących się pod ścianami pracowni maga i zaścielających wielki pulpit przy wschodnim oknie, wiedziała, że najsilniejsze z demonów, sześcioskrzydli serafowie, kerubowie o lwich ciałach i trony uwolnią się i odlecą wysoko poza księżyc, zanim spęta je moc nowego władcy. Inne będą unosić się tuż ponad miastem, po latach niewoli zbyt otępiałe i senne, by odnaleźć dawne ścieżki pomiędzy gwiazdami. Najsłabsze zaś pozostaną, uwięzione w marmurze, metalu czy drewnie, i będą służyć nowemu panu z tą samą przyćmioną nienawiścią, z jaką wcześniej spełniały rozkazy jej ojca.
Jeśli tylko Duilio odnajdzie zaklęcia.
Właściwie niewiele wiedziała o magu, który zeszłej wiosny zszedł z gór na Pianura Leodiana z zastępem demonów potężniejszych od wszystkiego, co oglądano na Półwyspie, by podbić sześć miast płaskowyżu i wywiesić ciała zwyciężonych magów na krenelażach ich własnych wież. Podobno wychował się w głębi Monti Serpillini, w klasztorze brodatych, barbarzyńskich mnichów, co na jagnięcych skórach spisali wszystkie słowa świata i porównują je w poszukiwaniu tego, które zostało wypowiedziane na samym początku i stworzyło świat. Stamtąd właśnie miał przynieść mapy nieba, niepodobne do żadnych innych, starożytne torusy, lunety i astrolabia, a przede wszystkim – umiejętność tropienia demonów, które na Półwyspie dawno już zostały zapomniane lub zepchnięte w legendę.
Jednak wieśniacy, uprawiający pola u podnóża sześciu pokonanych miast Pianura Leodiana, wiedzieli swoje. Jego matka, powtarzali szeptem, była nierządnicą w jednym z portowych szynków. Własną krwią przywołała inkuba, aby objawił jej skarby w ziemi ukryte, lecz ten oszukał ją i, odurzoną winem, zapłodnił swym nasieniem. Było to równie pewne, jak wiosenny wylew wód i letnie susze. Przecież zwyczajny śmiertelnik nie zdołałby pokonać sześciu magów Pianura Leodiana i strzaskać ich zaklęć jak garści suchych patyków.
Sirocco nie kształcono w sprawach czarodziejów i nie umiała rozstrzygnąć, co nosi większe pozory prawdy. W istocie ojca też nie znała zbyt dobrze. Alhardo di Brionia był człowiekiem srogim i oschłym, i nie wybaczył jej matce, że powiła dziewczynkę. Ponieważ niewiasty magów rzadko rodziły synów, nie zabił nałożnicy, tylko wygnał ją z pałacu. Sirocco dorastała w maleńkiej pustelni za murem miejskim, wśród róż, co pięły się po wapiennych skałkach, białych gołębi oraz koźląt o szorstkiej sierści i niepokojących pionowych źrenicach. Szczepiła winorośl, zbierała zioła pod księżycem w pełni, kiedy mają największą moc, pływała w ciepłych wodach zatoki. Wieczorami zaś grała na lutni, wioli, pasterskiej syrindze i poprzecznym flecie, który lubiła najbardziej – o zmierzchu jego głos przypominał granie świerszczy i wywabiał z głębin wielkie, połyskliwe ryby, które wyskakiwały ponad powierzchnię jak wrzeciona z żywego srebra.
Tylko do Brionii matka nigdy nie zabierała jej ze sobą, nawet w targowy dzień, kiedy z całej okolicy ściągały wieśniaczki z koszami fig, oliwek, sera i cebuli, a w przystani było gęsto od rybackich łodzi. Dlatego Sirocco długo nie poznała żadnej z nałożnic, które zastąpiły jej matkę w komnatach maga, ani nie widziała pałacu, strzeżonego przez kamiennych wartowników o twarzach jej ojca. Dopiero po śmierci matki mnich z Monastero delle Zodiaco poprowadził dziewczynkę Tratto Principesco do siedziby władcy. Kiedy szła u jego boku, boso i w sukni z szorstkiej wełny, po raz pierwszy wydało się jej, że poprzez warstwy marmuru, drewna i metalu słyszy przyciszoną, wibrującą skargę uwięzionych demonów. Wyjąwszy ze skórzanego woreczka flet, zaczęła wygrywać pojedyncze dźwięki i strzępy melodii, póki mnich nie wyrwał jej instrumentu i nie przykazał milczeć.
W sali posłuchań mag uniósł jej brodę.
– Jest moja – powiedział Alhardo. Miał oczy błękitne jak zatoka w letnie popołudnie. Takie same, jak Sirocco. Znamię magów. – I urodzi synów.
– Gwiazdy są tego pewne – oznajmił uroczyście staruszek w fioletowej szacie i birecie obszytym futerkiem kreta. Pałacowy astrolog, jak miała się później dowiedzieć.
– Lepiej, żeby tak było – rzekł cierpko książę i na tym zakończono posłuchanie.
Później nie wzywał jej często z pustelni przy miejskim murze. Sirocco również nie tęskniła za ojcem, choć, jak jej skrupulatnie wytłumaczono, Alhardo był jednym z najpotężniejszych magów Półwyspu i od dziewięćdziesięciu czterech lat władał z Brionii północnym wybrzeżem, aż po Passo dei Lupi na krańcu świata. Przełęcz stanowiła krawędź ludzkiego poznania. Za nią rozciągała się jedynie dzika połać Monti Serpillini, gdzie nie mieszkał nikt prócz streg i demonów, zbiegłych z pracowni magów, lecz wciąż niezdolnych wyzwolić się spod czterech elementów, z którymi je zmieszano. Tam też lęgło się ich potomstwo, dzikie, potworne rasy bezgłowych Ambarytów, Sciapodów o stopie tak olbrzymiej, że nakrywają się nią do snu i Cynocefalitów o głowach psów, którzy nocami zamieniają się w wilkołaki i zbiegają przez Passo dei Lupi ku ludzkim wioskom.
I stamtąd zszedł Duilio di Monti Serpillini, by ubiegłej nocy zabić ojca Sirocco.
* * *
Maleńki, rdzawy timbrador zaśpiewał krótką złamaną turę fletów i Sirocco ocknęła się z zamyślenia. Otwarła na roścież oba okna i zaczęła odryglowywać woliery, uwalniać po kolei niepozorne lizardy, kosy, krogulce, kobuzy, zielone aleksandretty, czyżyki, gile, sójki, dzwońce, zięby, czeczotki, rajskie ptaki o złoto-zielonych lotkach, a także wiele, wiele innych, których nie umiała nawet nazwać. Na końcu sięgnęła do klatki pary białozorów, ulubieńców jej ojca. Nie miała karwaszów, więc pazury sokołów wbiły się jej głęboko w przedramiona, gdy, wciąż senne i otępiałe, wyrzucała ptaki w powietrze. Chwilę wirowały ponad wieżą, odpędzając od okien akroterionów, marmurowe gargulce i harpie, a także wszelki magiczny drobiazg – mosiężne kołatki o głowach smoków, ogniste salamandry, zbiegłe z zamkowych lampionów, i eole, które jeszcze wczoraj śpiewały w sercach dzwonów. Wreszcie białozory zniknęły i tylko mały timbrador mocno wczepiał się pazurkami w palec Sirocco i nie chciał odlecieć.
Na kopułach świątyń i klasztorów kładł się różowawy blask słońca, nie pozostało jej, więc wiele czasu. W stercie ksiąg, zwojów i luźnych kart odszukała mapy nieba, wykreślone przez Alharda i słynne na całym Półwyspie. Wiedza o ekliptykach zodiaku, elipsach i pełniach księżyca, kręgach i epicyklach, a także wzory zapisane na marginesach eleganckim nerwowym pismem jej ojca, nie miały dla Sirocco żadnego znaczenia. Kobiety, szczególnie te z rodu magów, nazbyt łatwo ulegały podszeptom demonów, dlatego skrupulatnie strzeżono ich przed korupcją, płynącą z zakazanej wiedzy. Sirocco nie umiała odczytać żadnego z zaklęć. Bardzo dobrze jednak rozumiała, że spośród wszystkich skarbów Brionii, Duilio będzie pragnął jedynie atlasu nieba, tworzonego przez Alharda poprzez ostatnie stulecie i skrywającego całą jego wiedzę o sferach i orbitach niebieskich, o trajektoriach, po których wędrują demony, a także o sposobach ich przywoływania i pętania materią.
Читать дальше