– Więc muszę się śpieszyć. – Sirocco ze znużeniem podniosła się z zydla i wyszła z chaty.
* * *
Kiedy spychała łódź na wodę, na niebie świeciły Cavallo Marino, Vecchio i Unicorno. Sirocco nigdy wcześniej nie trzymała w dłoniach wiosła, choć czasami Alhardo przysyłał po nią niewolników i gondola w czarno-złotych barwach wiozła ją na jedną z wysp, do letniego pałacu maga. Dziewczyna usiadła na dnie łodzi i niezgrabnie rozgarniała fale. Woda w zatoce była spokojna i Sirocco miała wrażenie, że płynie przez jezioro srebra. Dopiero z brzaskiem podniósł się wicher i zaczął żywiej popychać łódź ku otwartemu morzu. Z początku Sirocco ucieszyła się, bo dłonie miała otarte do krwi. A zaraz później timbrador rozkrzyczał się w niespokojnych dzwonkach i turkotach.
Spojrzała za siebie. Nad zatoką niebo rozjaśniło się już i pobladło, lecz w oddali, nad wysoką krawędzią skał kłębiły się granatowe, niemal czarne chmury. Bezwiednie sięgnęła ku sakwie przytroczonej do pleców. Alhardo jeden raz wypuścił przy niej demony wichrów. Poseł Ferruccia di Colle dei Colchici, siwowłosy brodaty starzec w mnisim habicie, który nigdy wcześniej nie widział morza i nie przeczuwał mocy wibrującej w kamieniach Brionii, wypowiedział kilka głupich przechwałek o potędze swego pana. Alhardo bez słowa skinął na sługę, po czym podniósł się z tronu i wyszedł na taras. Cały dwór – posłowie, doradcy, nałożnice, karły i muzykanci – podążył za nim. Kiedy sługa wrócił, Sirocco rozpoznała w jego dłoniach Sacco di Eolo, legendarny wór z koźlej skóry, w którym zamknięto najpotężniejsze demony wichrów. Alhardo pociągnął za rzemień i wiatry wydostały się z więzienia w wyjącym, splątanym kłębie mroku.
Tamtego dnia morze było spokojne i na zatoce unosiły się dziesiątki łodzi. Ociężałe kupieckie galery kołysały się w porcie, jasne żagle powracających z łowisk barkasów połyskiwały w słońcu, wzdłuż nabrzeżnych wapiennych skałek sunęły gondole zasobnych mieszczan. Alhardo po prostu wyciągnął rękę, splatając wichry w jeden potężny bicz, i smagnął nim taflę wody. Sirocco dojrzała tylko huczący ciemny słup i roztańczony wir demonów tuż ponad masztami barkasów. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Kropelki wody padły jej na twarz, piasek sypnął w oczy.
Gdy w chwilę później mag zawiązał worek, fale były znów spokojne. I puste. Podobnie jak oczy posła Ferruccia, kiedy wreszcie zrozumiał, że można wypuścić równie potężne moce na swobodę dla zabawy. Dla gestu, olśniewającego w swej okrutnej, bezsensownej rozrzutności.
Każdego demona można wyśledzić, przywołać, spętać zaklęciem i zmusić do posłuszeństwa. Po trzykroć, nigdy zaś więcej, gdyż przy czwartej próbie zwróci się przeciwko panu lub uleci ponad księżyc. Dlatego magowie zazdrośnie strzegli swych map, zaklęć oraz wyliczeń – i nigdy nie uwalniali demonów dla błahostki. Wszyscy, poza Alhardem di Brionia, który tamtego letniego popołudnia pokazał, że ograniczenia są mu zupełnie obojętne.
Uwolnił je jeszcze raz. Wyprysły spomiędzy jego palców strugą srebra, fioletu, umbry i indygo, granatu, purpury, ugru i palonej sjeny. Zawirowały ponad zatoką, powaliły latarnię strzegącą wejścia do portu i kamienny most u stóp pałacowego wzgórza. A potem Alhardo przywołał je na nowo, skrępował zaklęciem i zamknął w sakwie z koźlej skóry.
Pod krawędzią kaptura oblicze posła Ferruccia było szare jak popiół.
I wtedy Alhardo zrobił jeszcze coś w ów niesamowity, niedbały sposób, który nieodmiennie przejmował Sirocco grozą. Rozwiązał worek po raz trzeci, ostatecznie uwalniając demony spod swej mocy, i zamarł, z ramionami szeroko rozrzuconymi ponad balustradą tarasu.
Triumfalna pieśń wichrów uderzyła w Sirocco głosami flażoletów, ligawek, czuryng, rogów, szofarów, świstawek i bazun. Uwolnione wiatry uniosły się jak mroczna smuga dymu, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie stały się jedynie ciemną plamą na słońcu i niemal przestała je słyszeć. Tyle że demony nie zwykły spokojnie odchodzić i rychło sponad kopuł Brionii rozszedł się nowy dźwięk – posępne brzmienie pomortów, których na Półwyspie dobywano jedynie w najdłuższą noc w roku, by opłakiwać odejście Najwyższego. Lecz zanim Sirocco uniosła głowę, demony runęły ku magowi.
Podmuch wichrów rzucił ją na kolumnę. Alhardo di Brionia trwał nieporuszenie w swym płaszczu koloru ultramaryny aż do ostatniej chwili, kiedy w tumanach pyłu, drobinek wody i mgły Sirocco zaczynała odróżniać kontury demonich twarzy i usta, rozwarte, gotowe pochłonąć wszystko na swej drodze. Dopiero wówczas wypowiedział kilka przyciszonych słów i tuman wichrów rozdarł się przed nim jak zetlałe płótno. Mag wyjmował z niego demony, nitkę po nitce, wiązał je na nowo i pętał zaklęciem, którego nie słyszano nigdy wcześniej. Nikt ze zgromadzonych na tarasie nie zdołałby go powtórzyć, choć przez moment nawet marmurowe trzony kolumn wibrowały tembrem głosu Alharda.
Sirocco miała nadzieję, że po śmieci maga przynajmniej niektóre z wichrów zdołały wyrwać się z Sacco di Eolo i odlecieć nad księżyc. Ale teraz rozpoznawała ponad wodami Golfo delle Spinarello piszczałki ich głosów i rysy, nakreślone sepią i sadzą na powierzchni zawiei. I pamiętała jeszcze coś. Ultramarynowy błękit płaszcza. Barwę, która na całym Półwyspie przynależała jedynie książętom-magom i której drobny strzęp jaśniał teraz ponad poszarpanym brzegiem zatoki.
Duilio di Monti Serpillini.
Jakimś sposobem wiedziała, że to właśnie on. Nikt inny. Żaden z magów-wygnańców, przyczajonych w kamiennych wieżach i na wpół zmurszałych pirackich warowniach, ani nawet miejscowy książę z zastępem pomniejszych mocy.
Tymczasem demony bryzy leniwie zataczały wokół łodzi pierwsze kręgi. Mag nie spuścił jeszcze wichrów z uwięzi, ale ich palce zostawiały na powierzchni wody drobne, spienione ślady. Rychło nadleciały następne. Etezje łapczywie oblizał twarz dziewczyny, murrlan potargał jej włosy i zalał twarz słoną morską wodą. Na samym końcu nadciągnął sirocco, jej imiennik, niosąc woń piołunu i pył znad wszystkich pustyń świata.
Fale zawrzały jak wywar stregi, gdy demony tańczyły ponad zatoką z hukiem, wyciem i poświstywaniem. Niecierpliwiły się. Na darmo. Czarnoksiężnik wciąż nie dawał znaku. W rozbryzgach piany, krzyżujących się nad rufą łodzi, Sirocco widziała, że stoi nad krawędzią skały, a jego ultramarynowy płaszcz łopocze w oddechu demonów.
Mały, rdzawy ptaszek poruszył się pod jej opończą i nim Sirocco zdołała stulić poły, wyprysnął w górę. Przez wycie demonów przebił się nagle wysoki, czysty głos kanarka. Pierwszy trel był jak dźwięk srebrnych dzwoneczków u drzwi jej domu, a potem śpiew wyostrzył się, wzniósł jeszcze wyżej w szoklach i turkotach, aż łzy napłynęły jej do oczu.
Przez jedną krótką chwilę timbrador rzucał wyzwanie Duiliowi i wszystkim demonom z jego zastępu. Potem rozjątrzone wichry stłumiły go i uniosły z poświstem.
– Nie! – zawołała Sirocco. – Nie dostaniesz go! Nie powinieneś go dostać!
Podmuch rzucił ją na kolana. Upadła, kalecząc dłonie o resztki wiosła. Woda zalała jej usta i oczy, a kiedy opadła, nad zatoką znów było cicho; tylko przerażone rybitwy z krzykiem krążyły ponad skałkami. Demony zniknęły, na przeciwnym brzegu Sirocco nie dostrzegła już ultramarynowego płaszcza maga.
Nie wiedziała, dlaczego odszedł. Dlaczego jej nie pochwycił.
Timbrador opadł na dno łodzi. Wzięła go w dłonie, krwawiące i śliskie od morskiej wody, lecz nie zdołała rozgrzać własnym ciepłem. Jego serce kołatało coraz słabiej, a kiedy dziób łodzi wbił się w szary morski żwir, uderzyło mocniej raz jeszcze i zamarło.
Читать дальше