– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.
– Nigdy pola nie widziałeś?
– No, może… Hyyy… Od dwudziestu lat. Może… Przystaniemy?
– Po co ja ciebie ze sobą ciągnę? – zapytała Jonga.
– Bo ci pomogę znaleźć Cesarza.
– Już to widzę.
– Bo potrzebujesz zakładnika, na wszelki wypadek.
– Oczywiście. Jasne. Na pewno. Szczególnie zakładnik bardzo by mi pomógł, gdyby nas dopadli.
– Bo czujesz… Hyyy… Litość.
– Już bliżej. Tak, to chyba to. Chociaż nie wiem, dlaczego. Zupełnie nie wiem.
– Obojgu nam… – wychrypiał starzec – Romb pisany.
– Ale ty sobie na niego zasłużyłeś.
– Ja? Cesarski Generał pierwszego stopnia?
– Właśnie dlatego.
Jonga poślizgnęła się. Ręce zderzyły się z błotem, kolana też. Zastygła na czworakach, na obrzydliwie zimnej, brudnej ziemi. Z tyłu wciąż słyszała dyszenie. Odwróciła się.
– Może jednak postój? – chrypnął umorusany dziadek i mrugnął. Strzępy płaszcza powiewały, strzępy piżamy przylegały ciasno do przepoconego ciała. W niesamowicie brudnym, lepkim i nieogolonym staruszku nikt nie rozpoznałby niedosiężnego majestatu generała Tundu Embroi. Nikt, nawet jego szafarz.
– Nie. – Jonga dźwignęła się z ziemi. – Zaziębisz się i umrzesz. Musisz być cały czas w ruchu, póki ci nie znajdziemy czegoś cieplejszego do ubrania. I póki czegoś nie zjesz. Musimy dojść do wsi, zaraz za tym laskiem. – Wskazała horyzont, na którym czerniały korony ciemnych drzew, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi czubkami płowiny.
– Po co tam… – Dyszenie zaczęło się uspokajać, przechodząc w sapanie. – Po co między ludzi?
– Kupimy we wsi coś do zjedzenia.
– A nie mogłaś… Ych… Nie mogłaś tego zrobić w Murrinie? Dałem ci wszystkie pieniądze…
– W Murrinie nie kupisz nic do zjedzenia. Czy ty nigdy nie wychodziłeś z domu?
– Nigdy – sapnął dziadek. – No, może… Dwadzieścia lat temu.
Lasek okazał się wielką plantancją leszczyny. Wieś zaczynała się tuż za nim i była mała, okrężna, otoczona palisadą. Otwartej bramy jednak nikt nie pilnował. Dobiegały zza niej niezwykle smutne dźwięki gęśli. To znaczyło, że wieśniacy mieli jakieś niezwykle wesołe święto.
Tak myślała Jonga i nie omyliła się. Na środku wielkiego placu, na kamiennym stole leżało coś podłużnego, owiniętego w białe płótno. Z płótna wystawała tylko głowa, blada i ewidentnie zimna.
– Radujmy się – bełkotał bezzębny wioskowy kapłan. – Nasz brat opuścił już padół bólu i udręki. Odszedł do Ukrytych, do Stworzycieli naszych tajemnych…
– Hu hu ha! – krzyknął jeden z wieśniaków, wysoki wąsacz.
Pozostali w milczeniu przyglądali się ceremonii spod nieforemnych, grzybokształtnych czap. Kilka par z ponurymi twarzami tańczyło do wtóru smętnych gęśli, dziwacznie wykrzywiając kolana.
– Odszedłeś do Ukrytych, bracie, aby cię rozebrali teraz, o bracie, na to, z czego wcześniej cię zrobili. Aby cię rozebrali, jako Święty Obraz pokazuje.
– To nie tak było – powiedziała cicho Jonga.
Generał, który właśnie przyczłapał, spojrzał na nią, ale się nie odezwał.
Kapłan zamachnął się nagle wielkim rzeźnickim nożem i wbił go w brzuch trupa. Przebił płótno i sądząc po odgłosie, coś jeszcze.
Krwi nie było, trup musiał być już nieświeży. Kapłan otworzył jamę brzuszną, rozwarł nacięcie rękami, a potem zajrzał do środka. Zrobił taką minę, jakby niezwykle się zdziwił tym, co zobaczył. Zaczął grzebać w środku, rękami i nożem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wreszcie wyszarpał na zewnątrz coś jakby kawałek rurki, miękkiej i mokrej.
– To idzie do węży!!! – zawył i cisnął na ziemię.
– To nie jest tak – powiedziała Jonga znowu. – Na Świętym Obrazie nikt nikogo nie rozszarpuje. Odwrotnie.
– Cicho! – syknął tym razem generał. – Ty się naprawdę śmierci nie boisz? A może rzeczywiście już jesteś martwa, jak myślałem, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem?
– W pewnym sensie tak – odpowiedziała Jonga i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się, bo kiedy kapłan wyrwał z trupa coś brunatnego, co mogło być wątrobą albo sercem, wtedy dziewki zaczęły roznosić dzbany z czymś ciepłym. Tylko jedna rzecz na świecie tak pachniała. Jonga pamiętała ten zapach, chociaż nie myślała, że go jeszcze kiedyś poczuje. Wieśniacy, kapłan i trup zniknęli, był tylko pusty żołądek, który rwał się do dzbana jak pies do pana.
– Bierz dzban – przykazała generałowi i zaraz porwała jeden z rąk ospowatej, jednookiej dziewki.
– Hola! – krzyknęła jednooka. – Nie dla dziewek! I nie dla obcych!
– Zapłacę – powiedziała Jonga i wychyliła pierwszy łyk.
Napój był słodkawy jak ciasto, tłusty jak rosół i mocny jak wino. Wystarczyło wypić jeden dzban i przełknąć orzechowy osad z dna, aby poczuć się sytym, pijanym i szczęśliwym.
– Na Ukrytych – mruczał generał zza swojego dzbana. – Na Ukrytych, co to jest?
– Piwo leszczynowe. – Jonga odetchnęła. Odbiło jej się. – Z orzechów.
– Ciekawe – powiedział generał. – Ciekawe, dlaczego nie było tego w moim żywnościowym przydziale rodzinnym pierwszej kategorii?
Ospowata i jednooka dziewka wróciła, wlokąc za sobą chama z ogromną pałą w garści. Cham miał twarz brunatną od opalenizny, brudu i niedogolonego zarostu. Z postawy przypominał niedźwiedzia, gdyby nie to, że niedźwiedzie chyba były mniejsze.
– To oni – oznajmiła. – To oni. Dwa dzbany.
– Zapłacimy – powiedziała Jonga.
– Juści, zapłacicie – rzekł cham. – Ale własną skórą. Bo mam przykaz wszystkich obcych do loszku. Żadnych pieniędzy nie brać, nic jeść nie dawać. Pójdziecie do loszku, a my damy znać do Murriny, żeby przyjechał tu umyślny z Kancelarii.
– Przyjacielu – zaczął Embroja. – Jestem generałem…
– Hy! – zaśmiał się krótko cham. – A ja marszałkiem. Jesteś dziadem i tak czy inaczej, kaźń ci pisana. Bo jak w trzy dni z Kancelarii umyślny nie przyjedzie i nie zabierze do Rombu, mamy przykaz dać was kapłanowi, coby was kaźnił.
– Kapłanowi? – zdziwiła się Jonga.
– No… – stropił się trochę cham. – On u nas najlepiej do rzezania przysposobiony. No dobra, dawajta ręce do związania, po dobroci. Dacie ręce, to uratujecie nogi, nie połamię.
– A nie można by jakoś tego uniknąć? – zapytał generał.
Niby spokojnie, ale Jonga widziała, że ciemna, smagła twarz starca nabiera dziwnego koloru ze strachu. Zrobiła się beżowa.
– A może by i można – powiedział niespodziewanie cham.
– Ani mi się waż! – syknęła ospowata.
– Cicho, dziewko! – syknął w odpowiedzi cham. – Może by i można. Jakbyś, panienko, przyszła do mnie na stryszek i różne cudeńka ze mną porobiła, to może by się dało coś wymyślić.
– Nic nie mów, Tundu – Jonga uprzedziła generała. – Dobra, pójdziemy na ten stryszek. Ale sprzedacie nam jeszcze żywność.
Cham podrapał się w głowę, a na jego twarzy pojawiło się coś podobnego do prawdziwego zatroskania.
– Nie mamy… – powiedział. – Nie mamy tyle, żeby przedać. Chyba że wielebny… No dobra. Wprzódy ze mną, potem prześpisz się z kapłanem.
Tę noc generał Tundu Embroja spędził skulony, przez cały czas starając się jak najmniej przyciągać uwagę wielkiego, warczącego psa, z którym chłopi zamknęli go w drewutni. Przez szpary w deskach ospowata chlusnęła jeszcze na niego gnojówką, prawdopodobnie mszcząc się za zdradę miłosną swojego chama.
Читать дальше