Mieszkańcy Północy najchętniej żywili się upolowanym mięsem, które wędzili w specjalnych leśnych chatkach. Zio objeżdżał te chatki w asyście dwóch oswojonych rosomaków. Myśliwi zabobonnie bali się tych zwierząt i dlatego zamiast zabić Zio i zabrać mu pieniądze, sztylety, guziki oraz inne metalowe elementy, sprzedawali mu wędzonkę. Zio odprzedawał ją w Mustakaupunki, a sam mieszkał poza miastem, na otoczonej bagnami i ostrokołem wysepce, w opuszczonym domu z bali drzewnych.
Rosomaki nazywały się Ujjuja i Ejjuja. Przywlókł je kiedyś do Mustakaupunki pewien stary kuglarz, który długo i bezskutecznie starał zmusić się mieszkańców miasteczka, aby przyglądali się sztuczkom, „uskutecznianym przez wyjątkowe zwierzaki, unikalne skrzyżowanie psa z łasicą”. Sztuczki polegały na tym, że Ejjuja stawał na tylnych łapach i podskakiwał, a Ujjuja kładł się na grzbiecie i machał łapkami jak mały kociak. Nawet to jednak nie przekonało miejscowych o nieszkodliwym charakterze tych zwierząt. Ojcowie zasłaniali synom oczy i szybko wycofywali się z placu przed dawnym ratuszem, gdzie wydzierał się ochrypły kuglarz. Po paru takich seansach przybysz postanowił rosomaki sprzedać, ale z tym poszło mu jeszcze gorzej niż ze sztuczkami.
– Oswojone bestie, na wasze usługi, wroga rozszarpią, pazurami jelita na wierzch wypuszczą – darł się i skrzeczał, podczas gdy Ujjuja, leżąc na grzbiecie, demonstrował łagodność.
– Za ile? – zapytał Zio, który był w miasteczku, aby odzyskać pieniądze od jednego ze swoich kontrahentów.
– Sto cesarskich za sztukę – krzyknął kuglarz. – Albo dwanaście starych królewskich, tych żółciutkich – dodał ciszej.
– Mogą być dwa gwoździe?
– Co?
– Dwa gwoździe i połeć wędzonej słoniny.
Coś zagulgotało w gardle kuglarza. Był bardzo chudy.
– I worek sucharów – odpowiedział po dłuższej chwili, gapiąc się chciwie na słoninę.
– Tu nie ma sucharów. Na całej Północy nie ma sucharów, chyba że dla wojska. Może być worek miecznicy?
– Ale to nie ta od starego Chochołacza? – upewnił się kuglarz. Mimo że był w okolicy od niedawna, musiał usłyszeć jakieś plotki o przywódcy klanu Włóczników. Mówiła o nim cała okolica, ponieważ spożywanie miecznicy wyhodowanej na gruncie użyźnionym ludzkimi ciałami miejscowi uważali za pogwałcenie zakazu ludożerstwa, surowo tutaj przestrzeganego. Ale nikt przeciw Chochołaczowi się nie podniósł, ponieważ on i jego ludzie, podobnie jak reszta tubylców, miecznicy nie jedli. Sprzedawali ją tylko przejeżdżającym cudzoziemcom, co nie było grzechem, tylko – jak to się tu mówiło – zbieraniem dudków, handlem, dobrym interesem. A cudzoziemcy, o ile byli dobrze poinformowani, twierdzili to samo i zaprzysięgali się, że miecznicy jeść nie będą, tylko sprzedadzą gdzieś indziej, komuś innemu, gorzej poinformowanemu. Ten tutaj wyglądał na poinformowanego częściowo.
– Tylko Chochołacz uprawia tu mlecznicę – poinformował Zio. – Jesteś głodny, zjesz i taką.
Minęła chwila. Bardzo krótka chwila.
– Dobra. Dawaj – odpowiedział kuglarz.
Zio złapał smycze i pociągnął za sobą dwie piszczące żałośnie bestie.
Kiedy był następnym razem w miasteczku, znowu zobaczył kuglarza, a właściwie jego głowę. Zamarynowana w occie, spoglądała żałośnie pociemniałymi oczodołami z wnętrza wielkiego słoja, wystawionego na widok publiczny, a właściwie stojącego na pniaku przed ratuszem.
– Oto nikczemny ludo… Oto nikczemny ludożerca… Oto nikczemny ludożerca, który jadł pokarm trupi… – mamrotał sennie miejski herold. Kuglarz musiał być naprawdę bardzo wygłodzony, jeżeli nie powstrzymał się przed zjedzeniem miecznicy, nim opuścił miasteczko.
– Powiedz, tatusiu, powiedz!
– Zaraz zobaczysz – odrzekł Zio, robiąc supeł ze skóry.
– To będzie bransoletka?
– Nie.
– To będzie naszyjnik?
– Nie.
– To będzie to, co ja myślę?
– Tak.
Cisza. I płacz. Zio nie mógł na to patrzeć, więc szybko odwrócił głowę w bok, w stronę kąta, w którym Ujjuja właśnie demonstrował swój biały brzuszek. Nie mógł patrzeć i nie patrzył, ale nadal słyszał.
– Przecież wiesz, że muszę – powiedział w końcu.
Panujące na Północy obyczaje wymagały, aby każda kobieta powyżej dwunastego roku życia była przynajmniej raz na tydzień chłostana. W praktyce oznaczało to, że każda musiała mieć pręgi na pośladkach. Najstarsi i najbardziej szanowani kapłani w asyście zbrojnych z klanu Szabelników odwiedzali wszystkie domostwa i dokonywali inspekcji kobiecych tyłków. Byli na tyle starzy i szanowani, że mogli, nie budząc żadnej wrogości ze strony mężów, ojców i braci, dotykać nagich pośladków i obmacywać je, sprawdzając, czy pręgi nie są przypadkiem namalowane sokiem krwawnika. Jeżeli się okazało, że tak rzeczywiście było, urządzali nikczemnej kobiecie porządną chłostę, jeszcze gorszą niż to, co mogło ją spotkać z ręki męża, ojca czy brata. Zio nie mógł się przemóc, żeby zbić Sirkę w tydzień po porodzie. Zrobili to kapłani i tak się zaczęła jej choroba, z której już nigdy nie wyszła.
– Przecież i tak masz lepiej niż wszystkie – rzucił w stronę córki, wstydząc się tego, co mówi. Ale płacz ucichł. Bo ona wiedziała dobrze, że ma lepiej. Tylko córki osadników przybyłych z Południa nie zaznały pawężowych łyżeczek czy świętego noża-włóczni. Pawężnicy oślepiali swoje córki, zakładając, że skoro kobiety z domu nie wychodzą, to i tak nie mają na co patrzeć, a jeśli od mała się przyuczą, to i na ślepo dobrze będą gotować. Włócznicy woleli jednak uniknąć takich komplikacji, jak ciągle tłuczone gary z zupą, i zamiast wydłubywać oczy, urzynali swoim córkom języki. „Witaj k’nam, Włóczniku-bracie, błoga cisza w naszej chacie”, witali się wylewnie typową dla miejscowych rymowanką, szczególnie gdy sobie trochę podpili. Ale Zio raz słyszał, jak urzynają dziewczynce język, i wtedy w chacie nie było cicho.
Cicho było teraz. Szczególnego rodzaju cisza dobiegała z kąta pokoju, w którym siedziała dziewczynka. Zio wstał i wyszedł na dwór.
Słońce powoli zachodziło za czubkami drzew czarnego lasu za ostrokołem. Z niskiej gałęzi najbliższego drzewa zwisał ogromny czarny nietoperz, trzymający w paszczęce małego, błotnego królika. Królik tkwił w paszczy nieruchomo, prawdopodobnie spodziewając się najgorszego. Skąd miał wiedzieć, że to, co go porwało, nie jest ani orłem, ani jastrzębiem. Była wiosna, czas połogu nietoperzyc, i te, które nie zostały zapłodnione, porywały i całymi dniami nosiły ze sobą małe stworzenia, aby zaspokoić instynkt macierzyński. To zresztą też źle się kończyło dla tych stworzeń, bo przeważnie ginęły z głodu, nie mogąc pić nietoperzego mleka. Zio przeklął w stronę nietoperza. A potem zobaczył coś jeszcze gorszego.
Zza ostrokołu spoglądała na niego głowa, chyba ludzka. Była to bardzo piękna głowa, o bardzo pięknej twarzy. Na palisadę wspinał się szczupły i niezwykle urodziwy młodzieniec. Jedyne, co go szpeciło, to blizny na uszach.
– Nazwisko?
– Hengist, lalala.
– Jedna godzina tortur. Nazwisko!
– Nie chcem torturek, nie chcem! Hengist.
– Dwie godziny tortur. Nazwisko!
– Przecież nie powiedziałam teraz „lalalala”!
– Na pytania odpowiada się jak najkrócej, bez żadnego niepotrzebnego wyrażania własnego nastawienia emocjonalnego do rzeczy tak oczywistych jak tortury. Nazwisko!
– Hengist!
– Trzy godziny tortur.
– Nie chcem torturek, nie chcem! Przecież powiedziałam nazwisko!
Читать дальше