Usiedliśmy w kręgu, dotykając się kolanami, a potem wyciągnąłem przed siebie pięść, którą Snop nakrył dłonią, a po nim pozostali. Opuściliśmy głowy i przemówiliśmy do Idącego Pod Górę, by odwrócił się i oświetlił nam drogę.
Kiedy wstaliśmy, każdy z nich skłonił się przede mną, unosząc pięść otuloną drugą dłonią, i powiedział: mosu kando.
– Jesteśmy askari armii Kirenenu, tohimonie. Twoimi ludźmi – powiedział Snop. – Nigdy nie będziemy niczym innym, aż nasza misja zostanie zakończona. Nie zniewolą nas te dzikusy. Odnajdziemy cię. Odnajdziemy wszystkich. Nikt nie utrzyma w pętach tropiciela, który umie zabić nawet igłą.
A potem usłyszeliśmy kroki na drabinie i odwiedziło nas tych samych dwóch ludzi – Njorvin i ten drugi, co przebierał się za potwora. Dziś jednak był wynędzniały i blady, co chwilę krzywił się i potrząsał głową. Njorvin zaś trzymał w dłoni spore przedziurawione jajko, z którego wypijał zawartość. Nie weszli, tylko zawołali Benkeja, który wrócił po chwili z wiadrem zawierającym polewkę, kwaśną i rzadką, oraz z wielkim, grubym plackiem, który taszczył pod pachą. Gdy go połamaliśmy, okazał się chlebem o dziwnym zapachu w ciemnym, brązowym kolorze. Ciasto było gliniaste i zgrzytało w zębach, jakby do mąki dodano piasku.
A potem posłano nas do pracy. Niezbyt ciężkiej. Sprzątaliśmy oborę, nosiliśmy gorącą wodę w wiadrach. Ja i Benkej mieliśmy zebrać stertę słomy z nawozem spod stajni i załadować na dwukołowy wóz, mniejszy od tego, jakim poprzedniego dnia woziliśmy towary. Na kupie nawozu leżał jeszcze mąż, który zwalił się na nią w nocy i spał, mimo że łaziły po nim żuki i obsiadały muchy.
Benkej wymierzył mu kopniaka, po czym skłonił się z szacunkiem i pozostając w ukłonie, oznajmił bardzo pokornym i uległym tonem:
– Wstań, zarzygana świnio, bowiem mam wywieźć ten gnój i nie umiem go odróżnić od twego cielska. Wstań więc, zanim nadzieję cię na widły wraz z resztą nawozu i wywiozę do gnojówki, gdzie twoje miejsce.
Mąż ocknął się i uniósł twarz z obornika, wypluwając słomę, a potem dźwignął się chwiejnie i krytycznie obejrzał przód swojej skórzanej koszuli. Potem dostrzegł nas z wozem i widłami, stanął więc na nogi, znalazł jeszcze utytłaną okropnie czapeczkę, którą nasadził na głowę, i odpowiedział nagle czystym amitrajskim:
– Dziwne, śniło mi się, że trafiłem znów do kraju południa.
Po czym odszedł, zataczając się.
Kiedy wywoziliśmy gnój za mury, towarzyszył nam człowiek z łukiem i wielkim jak cielę czarnym psem, mogliśmy jednak spojrzeć na chwilę na niebo, po którym sunęły ciężkie chmury, oraz na las i otaczające nas górskie grzbiety. Nie mogliśmy tylko odetchnąć powietrzem wolności, bowiem całkiem przesiąkliśmy nawozem.
Były to zwykłe prace gospodarskie, nic specjalnie trudnego ani też ciężkiego. Nosiliśmy kosze jakichś bulw porośniętych łuskami, zamiataliśmy dziedziniec.
Kiedy się z tym uporaliśmy, Njorvin w towarzystwie naszego właściciela zaprowadzili nas do wykutej w skale komory, gdzie znajdowało się wyrzeźbione w kamieniu palenisko i żarzyły się węgle.
– Amitraj przyniesie dużo drzewo. Tam sterta, gdzie przyniesie. Zapali mnóstwo pożar. Potem woda do garnek. – Tu wskazał olbrzymi czarny kocioł z łańcuchami i hak nad paleniskiem. – Gorące i zimne woda potem do ceber. Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek do ceber i chlap-chlap. Wszystka wymyci do błyszczy. Nie trzeba śmierdzi kupa. Człowiek nie lubi, jak kupuje, co śmierdzi kupa. Dużo kupa, mało gylding. Niedobrze. Potem Anutraj i Kabir-człowiek cała brudna woda do dziury i umyli ceber. Tam ług w miska. Mało brali, bo parzy. Jak umyli, założyli szata i na dziedziniec przyszli do zacny Walhardi. On Walhardi właściciel. Szybko, szybko, myci.
Mogliśmy się więc wykąpać i umyć i sprawiło nam to ogromną przyjemność. A woda, którą potem wylewaliśmy do wykutej w skale okrągłej dziury, była jak rzeka po powodzi, mętna i mulista, i wcale nie przypominała wody.
Na dziedzińcu trwała gorączkowa krzątanina. Wzdłuż muru rzędem ustawiano stoły na kozłach z bali i wszędzie było pełno ludzi spieszących z tobołami w ręku. Głównie zaś noszono płyty soli, które przywieźliśmy z Amitraju, i inne towary naszej karawany Walhardi natychmiast zagonił nas do roboty, wskazując różne rzeczy zwiniętym biczem. Przynieśliśmy drewniany stół, a potem zbudowaliśmy nad nim naprędce daszek z żerdzi i okryliśmy zwiniętymi matami plecionymi z jakiegoś sitowia. Potem zaś kazał nam nosić sól, dzbany pachnideł i zwoje skór, które układaliśmy pod stołem i na blacie, podczas gdy N’Dele pod jego kierunkiem rozwieszał składaną żelazną wagę. Na koniec polecił nam przynieść długą ławę i usiąść obok siebie. A co jeszcze dziwniejsze, obok nas postawił nasze kosze podróżne, mają tam bowiem taki obyczaj, że niewolnika sprzedaje się wraz z tym, co miał przy sobie, i z reguły może on to zatrzymać. Broń, którą odnalazł w jukach, uznał chyba za część towaru zostawionego mu przez karawanę, bez związku z nami, więc nie nabrał żadnych podejrzeń, tylko rozwiesił ją pod daszkiem swojego straganu.
Potem zza chmur wyszło blade, niedające zbyt wiele ciepła słońce i zrozumieliśmy, że przeszło południe. Od rana do twierdzy wchodzili i wjeżdżali obcy, kręcili się pomiędzy straganami i patrzyli na wykładane towary, lecz nikt nic nie kupował.
W końcu zjawił się też Njorvin i rozmówił z naszym panem, który dał mu kilka monet.
– Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek poszli z ja. Do Starca Mówi-Prawem. Njorvin usłyszy starzec i powie Amitraj, co będzie.
Poszliśmy więc na sąd, czyli przed oblicze małego, chudego starca o długich siwych włosach i brodzie, siedzącego na beczce z rogiem w dłoni i zakutanego płaszczem. Najpierw kazano nam podać imiona, które siedzący u stóp starca młodzieniec o starannie uczesanych jasnych włosach zapisał maczaną w tuszu trzcinką na dużym kawałku białej kory, stawiając kanciaste znaki.
– Dlaczego kupcy sprzedali Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał następnie Njorvin.
– Jesteśmy najemnikami – odparłem. – Ochranialiśmy karawanę, a potem uznali, że lepiej nas sprzedać, niż płacić. Nie bali się bowiem dalszej drogi bez ochrony, bo idą daleko od uczęszczanych szlaków. Otruli nas drętwą wodą i związali.
Njorvin nachylił się nade mną ze zmarszczonymi brwiami, kiedy mówiłem, i zdawało się, że ze wszystkich sił usiłuje pojąć, co mu powiedziałem. Powtórzył bezradnie „najmikami”, ale podpowiedział mu stojący opodal mąż. Starzec też coś rzekł i chyba pospołu doszli do porozumienia.
– Amitraj i Kabir-człowiek kiedyś niewolni? – zapytał znów Njorvin, krzyżując ręce w nadgarstku i zaciskając pięści, jakby podawał dłonie pod pęta.
– Wszyscy jesteśmy wolnymi ludźmi – odparłem na to dumnie.
– Mężczyzna-dziecko mówi za wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał, wskazując na mnie. Przytaknęliśmy.
– Teraz nie kłamie, bo dużo bici. Ktoś bił żeglarz Smarselstrand ludzia?
Zaprzeczyłem, jakobyśmy kiedykolwiek walczyli z Ludźmi Niedźwiedziami, a Njorvin pokręcił głową.
Starzec drapał się w głowę, a potem zamknął oczy i począł się kołysać na beczce, i wyglądało na to, że z &Ą snął.
Staliśmy bezradnie, a w końcu Njorvin wyciągnął dłoń, by potrząsnąć go za ramię, gdy dziadyga otworzył oczy i wyrecytował coś skrzypiącym, dobitnym głosem.
– Prawo mówi: wy nie wzięci do niewoli w wojna. Was sprzedał inne ludzie. Prawo mówi więc: dla Amitraj niewola pięć zim każdy, a Kabir-człowiek trzy. Kabir-ludzie dobrzy, wszystka Amitraj niedobrzy. Teraz rok jesion. Dadzą piętno liść jesion i litera pięć. Teraz boli. Nie wyrywa i nie walczy, bo też dadzą piętno i trzyma długo, aż niewolny zaśnie od boli.
Читать дальше