„Ale, jeśli… — Drud uniósł coraz bardziej ociążałą głowę i podciągnął poduszkę jeszcze wyżej — jeśli postanowię żyć otwarcie, to nauka dostanie drgawek. Już słyszę tysiąc tysięcy referatów wygłoszonych w gorących łaźniach olbrzymich sal wykładowych. Tam niewątpliwie będą czynione wysiłki, by zakiełkowała figlarna myśl, że rozpatrywane zjawisko w gruncie rzeczy jest zgodne ze wszelkimi prawami, że jest nieprzewidzianym akordem sił, które można zbadać. A w ciszy gabinetu jakiś roztargniony, siwy starzec, który przeżył życie z dumnie podniesioną głową, pełen sławy i szacunku, mężnie obłożywszy się stertami książek, zacznie poszukiwać wśród stronic krętej ścieżyny, która może zaprowadzić go do jądra tego, co zniweczy ów przesycony system „akordu sił”, dopóki nie przekona się co do daremności swoich wysiłków i nie zbędzie słowami: „Iks. Poza nauką. Iluzja”. Podobnie uczynił ów naiwny dowcipniś, który udowodnił, że Bonapartego nigdy nie było.
I tuż przed nim z całą wyrazistością pojawił się krąg siwobrodych mężczyzn w opończach i perukach, którzy nagabując jeden drugiego starali się wykrzyczeć coś ważnego. Wówczas Drud zrozumiał, że zasypia i ginie, ale ta smutna chwila przebłysku świadomości od razu utonęła w nicości; z wysiłkiem uniósł jeszcze powieki i ulegając fatalnemu rozleniwieniu, ponownie je opuścił. W błękitnym mroku płynęły promieniste plamy, potem zgasły i twarz śpiącego zaczęła blednąc.
Rezultatem tego wszystkiego było niewielkie zbiegowisko gapiów przed wejściem do hotelu, skąd czterech sanitariuszy wyniosło na noszach nieruchome ciało owinięte w grube płótno. Jego twarz także była zasłonięta. Obecny przy tym administrator hotelu w odpowiedzi na współczujące pytania wyjaśnił, że odwożą chorego, który nieoczekiwanie i ciężko zachorował, nieszczęśnik stracił przytomność. — Może to tylko zwykły wstrząs mózgu— tłumaczył. — Zresztą nie jestem lekarzem.
W tym czasie chorego włożono do karety, sanitariusze także znaleźli się w jej wnętrzu, a na koźle obok woźnicy usiadł blady człowiek w okularach, o szarej twarzy. Coś szepnął do woźnicy. Ten zaś ruszył od razu pełnym kłusem, skręcił za rogiem i kareta podążyła w kierunku więzienia.
Następnego dnia wieczorem Runa odwiedziła ministra, swojego wujka ze strony matki. Była już jedenasta, ale Daugowet przyjął ją. Wyraził tylko zdziwienie, że ona, jego ulubienica, jak gdyby rozmyślnie wybrała taką właśnie porę, chcąc zakłócić jego dobre samopoczucie.
Odpowiedziała:
— Nie, pańskie dobre samopoczucie, wujku, może wzrosnąć z powodu tego, co przywiozłam. — I roześmiała się, a od tego śmiechu rozpromieniła się jej cała uroda.
Piękność zdobi tych, którzy pogrążają się w niej; wszystkie jej odcienie i barwy wywołują podobne uczucia, a wszystko razem wzrusza i uszczęśliwia. Ale jeszcze bardziej zniewalająco działa doskonałość, gdy uzbrojona jest w świadomość swej potęgi. Tylko z oddali można z nią walczyć, ale i wtedy ma zagwarantowaną część zwycięstwa — uśmiech zamyślenia.
Dlatego też piękna dziewczyna, stosując wszystkie środki dla osiągnięcia celu, ubrała się jak na pokaz. Włożyła błyszczącą, mocno wyciętą suknię, przypominającą letni kwiatek; spod koronek wyłaniały się jej delikatne, białe ramiona; obnażone ręce rysowały się miękkością i szlachetnością linii; twarz promieniowała uśmiechem. W cienkich brwiach czaiła się jakaś urocza swoboda lub też kapryśność gestów, co też nadawało jej spojrzeniu swoistego wyrazu przewrotnej szczerości, jak gdyby mówiła stale i każdemu: „Co robić, skoro jestem tak niemożliwie i niewybaczalnie piękna. Pogódźcie się z tym, zapamiętajcie i wybaczcie”.
— Dziecko — powiedział minister, sadowiąc ją koło siebie — jestem starcem i twoim rodzonym wujem, ale muszę przyznać, że za prawo patrzenia na panią, chociażby oczami Galla, z ochotą i z zapamiętaniem zwróciłbym losowi swój władczy mundur. Szkoda, że nie posiadam takich oczu.
— I ja nie wierzę ślepym, dlatego pomówmy o pańskiej bezgranicznej, trwałej miłości do książek. Czy nie zdradził pan swojej namiętności?
Daugowet ożywił się, co zdarzało się zawsze, gdy poruszano ten problem.
— Tak, tak — powiedział — teraz pochłonięty jestem „Epitafiami” z 1748 roku, wydanymi w Madrycie pod inicjałami H.J.; dwa egzemplarze zostały sprzedane Werfestowi i Grossmannowi, ja zaś spóźniłem się, chociaż co do jednego egzemplarza rysuje się pewna nadzieja. Otóż Werfest zgadza się na pertraktacje. Jednak — spojrzał na książkę, którą miała w ręku Runa — czy nie jesteś pani czarodziejką i czy nie trzymasz czasem skarbu Werfesta? — Minister przechodził na ty w tych wypadkach, gdy pragnął dać do zrozumienia, że swobodnie dysponuje swoim czasem. — Przyznaję, że tę cudowną nadzieję zasugerowała mi twoja uroczysta, wewnętrzna jasność i zagadkowe słowa o radości. Chociaż czasem żal, że to, co cudowne, istnieje tylko w wyobraźni.
— Nie, to nie „Epitafia”. — Runa ukradkiem zerknęła na swoją książkę. — Ale cudowną zagadką jest to, co razem z panem widzieliśmy w cyrku. To był cud. Nie mogę sobie tego wyjaśnić. Minister, zanim odpowiedział, chwilę milczał, obmyślając słowa, którymi chciał wyrazić swoją niechęć do mówienia o tym szokującym wydarzeniu i dziwnym zachowaniu Runy.
— Nie rozumiem, co tu można rozumieć? A ty, zdaje mi się, przestraszyłaś się najbardziej ze wszystkich. Prawdę mówiąc, żałuję, że byłem w cyrku „Solaille”. Niechętnie wspominam sceny których byłem świadkiem. Co się zaś tyczy samego faktu lub, jak ty to określasz „cudu”, to powiem tak: sztuczki cyrkowych magików nie budzą we mnie chęci analizy ich istoty, a oprócz tego w moim wieku jest to niebezpieczne. Lepiej już w nocy poczytam sobie o Szecherezadzie. Czarująca świeżość starych książek przypomina wino. Ale co to? Tyś schudła nieco, kochanie?
Pamiętała, co przeżyła w tych dniach owładnięta potrzebą odnalezienia człowieka, który zaśpiewał pod kopułą cyrku. W napój, którym chciała ukoić pragnienie, ten oto starzec, jej wuj, wrzucił truciznę. Wykrętne słowa Daugoweta poruszyły ją; szybko jednak swoje niezadowolenie ukryła w roztargnionym uśmiechu.
— Owszem, schudłam, ale przyczyna tego tkwi w panu. Jeszcze bardziej schudłabym, gdybym nie miała w ręku tej oto książki.
Minister uniósł brwi.
— Gdzie leży klucz do tych zagadek? Proszę wyjaśnić. Jestem już prawie poważny, intrygujesz mnie.
Dziewczyna położyła wachlarz na jego ręce.
— Wuju, proszę spojrzeć mi w oczy. Proszę patrzeć uważnie, dopóki nie zauważy pan, że nie mam chęci do żartów, że jestem w szczególnym stanie. — W rzeczy samej, jej skupione spojrzenie błysnęło, a lekko rozchylone usta, ledwie dotknięte igrającym uśmiechem, drżały w delikatnym i czarującym podnieceniu. — Czy mówię przekonująco? Czy widzi pan, jak mi jest dobrze? W takim wypadku proszę zrobić wysiłek i sprawdzić, czy jest pan w stanie znieść cios, wstrząs, grom? Właśnie — grom, nie tracąc ani snu, ani apetytu?
W słowach jej, w dźwięcznej zmienności barwy jej głosu pobrzmiewał triumf obezwładniającej tajemnicy. Minister patrzył na nią w milczeniu, podążając z mimowolnym uśmiechem za wszystkimi delikatnymi promieniami, igrającymi na przepięknym obliczu Runy, czując, że jej wybuch zawiera w sobie coś bardzo istotnego. W końcu i on uległ jej wzruszeniu; nachylił się nad nią z ukrytym ojcowskim nieomal niepokojem.
Читать дальше