Usłyszał bliski świst skrzydeł — nocny ptak uderzył w jego pierś, zatrzepotał przed twarzą i z krzykiem przestrachu runął w bok ginąc w mroku. Drud minął granice miasta. Nad portem przeciął smugę reflektora i pomyślał, że teraz z pewnością będą tam przecierać szkła lub oczy, medytując czy aby nie przywidziała im się jakaś ludzka postać na tle przybrzeżnych skał. Rzeczywiście w twierdzy coś się stało, ponieważ snop światła zaczął kroić niebo we wszystkich kierunkach, trafiając przeważnie w obłoki. Drud zawrócił oddając się urokowi zwykłej zabawy: zasiedlił swoją drogę powietrznymi czółnami, od których dolatywał szept zakochanych par; płynęły w kierunku sierpu księżyca, w jego srebrzysty muślin spowijający dywany i kwiaty swoją delikatną bielą. Ich sternicy — wesołe, maleńkie skrzaty powietrzne, schowawszy skrzydła pod pachę, ciągnęły żagiel. Słyszał śmiech i pobrzękiwanie strun. Jeszcze wyżej ciągnęła się uroczysta pustka, skąd z odległości miliardów mil trafiały w przymrużone oczy igły gwiezdnych promieni; po nich, jak uczniowie zjeżdżający z poręczy schodów poruszały się brzuchate Murzyniątka tłocząc się, wyginając i przewracając jak małpy. Wszystkie dźwięki dochodzące z ziemi miały swoje realne odbicie; wysoko mknęły konie ciągnąc karetę-widmo z wesołym towarzystwem; dym cygar przysłaniał gwiezdny promień; woźnica wymachując biczem łapał upadający cylinder. Z boku przemykały oświetlone okna tramwaju, za którymi jakiś pan czytał gazetę, frant zaś żuł źdźbło, spoglądając na sympatyczną twarz sąsiadki. Tu i tam zwisały balkony przecięte prześwitami drzwi ukrytych w zieleni, przez którą można było dostrzec czubki pantofli lub niebezpieczny blask oczu pobłyskujących jak w zasadzce. Powietrzny gazeciarz biegł wymachując paczką gazet; kot szybko przemykał po niewidzialnych dachach, spacerowicze przystawali nad miastem kłaniając się w ciemny mrok.
Gdy tylko Drud poczuł zmęczenie, ta cała gra rozwiała się jak chmara komarów, na którą lunął deszcz. Usiadł na frontonie zegara wieżowego, który z dołu przypominał świetlisty krążek wielkości talerza, z bliska zaś był dwusążniową ambrazurą, wypełnioną szkłem grubości trzech cali z żelaznymi cyframi wielkość arszynu. Za szkłem poruszały się hałaśliwie koła zębate, kółka i łańcuchy; w kącie popijając kawę siedział maszynista z brudnym pasmem w poprzek nieogolonej szczęki; pośród przyborów, zwitków pakuł i blaszanek z olejem dymił piecyk, na którym kipiał dzbanek do kawy. Na osi wystającej na zewnątrz szkła dwie ogromne strzałki wskazywały godzinę dziesięć po pierwszej. Oś drgnęła, strzałka minutowa skrzypnęła i opadła o stopę niżej wskazując jedenastą minutę. Na gzymsach tuliły się do siebie w rządku gołębie gruchając i tłukąc dziobami. Drud ziewnął. Cyrk i napad zmęczył go. Poczekał, aż dzwony zegarowe, odmierzając kwadrans na drugą, wydzwoniły takt staroświeckiej melodii, po czym skierował się do hotelu, gdzie czasowo mieszkał.
Na darmo na drugi dzień mieszkańcy miasta poszukiwali na stronicach gazet opisu zagadkowego zdarzenia; działająca od niepamiętnych czasów groźna siła rozesłała do redakcji tajny cyrkularz, zalecający „zapomnieć” o niezwykłym wydarzeniu; zabroniono o nim napomknąć pod groźbą zamknięcia gazety; nie pojawiły się więc żadne wyjaśnienia, redaktorzy zwrócili autorom sążniste artykuły, płody bezsennej nocy, upiększone najbardziej poczytnymi tytułami.
Niebawem jednak krążące wieści osiągnęły taki rozmach, przybrały takie rozmiary i kształty, że sam sens wydarzenia uległ zniekształceniu, podobnie jak gigantyczny, ale nieforemny staje się cień człowieka, który zbliżył się do latarni. Naoczni świadkowie poroznosili swoje wrażenia po wszystkich zakątkach, a każdy przekazywał je tak, że pozostali mieli się o co sprzeczać, co jest najlepszym dowodem oryginalności odbioru. W sprawie Druda twórczość mas, która, jak słychać, jest obecnie przedmiotem nadzwyczajnej troski, przejawiła się w niepohamowanym histerycznym ataku. Prawda, że zdawkowy sceptycyzm wykształconej. części społeczeństwa pojawił się ze swoim subtelnym „ale”, a jego głęboka bezmyślność dla odpowiednio nastrojonego ucha zawierała mnóstwo błyskotliwych wyjaśnień. Na to właśnie „ale” jak na szpulkę nawijała się barwna nić obiegowych przeświadczeń. Jedni wspominali o hipnozie, fakirstwie, inni o cudach techniki; powoływano się także i na dawnych sztukmistrzów dokonujących niezwykłych cudów z machiną tłoczącą powietrze. Nie zapomniano ani o kinematografie, ani o cudownej lampie, ani o sławnych automatach; mechaniczny człowiek Webera wygrywał swego czasu z najznakomitszymi szachistami. W związku z tym, że każde zjawisko jest podobne do kuli pokrytej skomplikowanymi rysunkami, świadkowie przeczyli sobie wzajemnie w opisie zdarzenia, ponieważ każdy widział tylko część kuli do niego zwróconą z ponadplanowym dodatkiem własnej fantazji, lub też chcąc zaszokować słuchacza suchą informacją; nie uwzględniał detali; dzięki temu to, co oczywiste, stało się wręcz skomplikowane, dyskusyjne. Niemniej jednak „głos boży”, to znaczy wieści dochodzące zza kulis i galerii, sprawiał wielką uciechę ubarwiając to wszystko, co jest bzdurnego w człowieku, gdy zechce mu się pleść niestworzone rzeczy lub też samemu je stwarzać. Wieści te przyniosły opowieść a diable, który wyjechał na białym koniu; według dokładnych informacji innych ludzi diabeł porwał dziewczynkę i odleciał z nią przez okno; jeszcze inni dodawali, że maleństwo przekształciło się w potworną staruchę. Obok tych kuriozalnych wieści pojawił się słuch o aniołach, które zaśpiewały nad głowami publiczności pieśń o końcu świata. Ale najbardziej ochoczo przyjmowano wyjaśnienie bufetowego z „Niagary”, który twierdził, że przyjezdny Grek wynalazł latającą maszynkę, którą można trzymać w kieszeni; Grek wyleciał z cyrku na ulicę i upadł dlatego, że w maszynce złamała się śruba. Szczytem całej tej gadaniny była wiadomość o odwiedzeniu cyrku przez stado latających umrzyków, którzy pili, jedli, a potem zaczęli rozrabiać — zrywali z widzów kapelusze i wykrzykiwali w nieznanym języku szokujące słowa.
Małym ogniskiem tego typu doniesień stała się rankiem dwudziestego czwartego o godzinie dziewiątej kuchnia hotelu „Roma”. Tutaj przy stole, pośrodku którego buchała para z ogromnej patelni z baraniną, kelner i kucharz gorąco się posprzeczali; słuchały ich pokojówki i kucharka, a kuchciki, strojąc miny i rozdając sobie kuksańce starali się także nadążyć za dyskusją. Lokaj, mimo że nie dostał się do cyrku z powodu braku biletów, cały wieczór tłoczył się razem z innymi nieszczęśnikami u wejścia, a wszyscy żywili płonną nadzieję, że przekupią kontrolera cygarem lub też w odpowiednim momencie niezauważalnie przeskoczą do wnętrza.
— Bzdura! — powiedział kucharz wysłuchawszy opisu powszechnej ucieczki widzów. — Gdybyś ty chociaż widział na własne oczy to, czego, jak sam mówisz, nie było.
— Łatwo powiedzieć „bzdura” — zaperzył się lokaj. — Mówisz „bzdura” na wszystko, co usłyszysz. Rozmowa z tobą jest wstrętna… Jeśli ktoś myśli, że kłamię, to niech ma odwagę powiedzieć mi to prosto w oczy.
— A co wtedy? — wojowniczo spytał kucharz. — Prosto w oczy? To powiem ci prosto w oczy, że kłamiesz!
— Ja? Kłamię?
— No, jeśli nie kłamiesz, to zmyślasz, co na jedno wychodzi. Jeśli zaś chcesz znać prawdę, to ci wyjaśnię: wszystko zdarzyło się dlatego, że zawaliły się słupy. Tego, ma się rozumieć, nie widziałem, ale myślę, że taki drobiazg wystarczy. Galerie przecież trzymają się na słupach, czy nie tak? A jeśli ludzi było trzy razy więcej, aniżeli to się przewiduje, to podpory złamały się.
Читать дальше