Dwa dni później, pod wieczór, przecięli Ose i na brzegu tej wartkiej, dzikiej rzeki znowu powrócili do swoich postaci. Patrzyli na siebie z lekkim oszołomieniem, jakby zaskoczeni własnymi kształtami.
Raederle usiadła z westchnieniem na pniu zwalonego drzewa.
— Już nie mogę — szepnęła. — Tak mnie zmęczyło bycie krukiem. Zaczynam zapominać ludzkiej mowy.
— Upoluję coś — powiedział Morgon, ale stał dalej. Zmęczenie przenikało mu wszystkie członki.
— Ja zapoluję — zaoferował się Yrth i zanim zdążyli zareagować, ponownie zmienił postać. Sokół wzbił się wysoko w powietrze, wyrównał lot i zaczął zataczać kręgi.
— Jak on może polować — szepnął Morgon — skoro jest ślepy?
Sokół zanurkował.
— On jest jak Panowie Ziemi — powiedziała Raederle i Morgona przeszedł dziwny dreszcz. — W nich wszystkich jest to straszliwe piękno. — Patrzyli, jak ptak znowu wznosi się w powietrze. Trzymał coś w szponach. Raederle wstała powoli i zaczęła zbierać drewno na ognisko. — Potrzebny będzie rożen.
Morgon odłamał gałąź i zaczął ją odzierać z kory. Sokół złożył martwego królika przy rozpalonym przez Raederle ognisku i po chwili przed nimi stał znowu Yrth. Oczy miał z początku jakieś obce, pełne czystego, dzikiego powietrza, ale szybko powróciły do swojego dawnego wyglądu. Morgon spytał go, jak wytropił ofiarę.
— Wyczułem jej strach — odparł czarodziej. Wyciągnął nóż zza cholewy buta i usiadł. — Oprawisz go? Ja miałbym z tym kłopot.
Morgon przystąpił bez słowa do pracy. Raederle podniosła z ziemi przeznaczoną na rożen gałąź i usunęła z niej resztki kory.
— Znasz sokoli język? — spytała nagle.
Twarz ślepca zwróciła się w jej stronę. Morgon, słysząc dziwną łagodność w głosie dziewczyny, znieruchomiał z nożem w ręku.
— Trochę — odparł czarodziej.
— Możesz go mnie nauczyć? Czy musimy całą drogę do Herun odbyć pod postaciami kruków?
— Jeśli chcesz… Myślałem, że jako mieszkanka An najlepiej się czujesz pod postacią kruka.
— Nie — powiedziała cicho. — Dobrze mi pod wieloma postaciami. Ale miło z twojej strony, że o tym pomyślałeś.
— Jakie postaci potrafisz przyjmować?
— Och… ptaka, drzewa, łososia, borsuka, łani, nietoperza, vesty… szybko straciłam rachubę, szukając Morgona.
— Zawsze go odnajdywałaś.
— Ty też.
Yrth obmacywał ziemię wokół siebie, szukając gałęzi do podparcia rożna.
— Tak…
— W zająca też się przemieniałam.
— Zając jest ofiarą jastrzębia. Stosowałaś się do praw ziemi.
Morgon odrzucił skórę i wnętrzności królika w paprocie i sięgnął po rożen.
— A prawa królestwa? — odezwał się niespodziewanie. — Czy Pan Ziemi nic sobie z nich nie robi?
Czarodziej znieruchomiał. W jego oczach pojawił się cień bezlitosnej siły sokoła i Morgon się zmieszał. Odwrócił wzrok.
— Nie każdy — powiedział wymijająco Yrth. Morgon umieścił rożen z królikiem nad ogniskiem i obrócił go kilka razy na próbę. I naraz dotarła doń dwuznaczność odpowiedzi czarodzieja. Przykucnął i spojrzał badawczo na Yrtha. Ale pierwsza odezwała się Raederle i wyraźna nutka bólu w jej głosie kazała mu zachować milczenie.
— To dlaczego, według ciebie, moi krewniacy prowadzą na Wichrowej Równinie wojnę przeciwko Najwyższemu? Skoro moc jest po prostu sprawą znajomości deszczu i ognia, a prawa, do których oni sami się stosują, to prawa ziemi?
Yrth milczał. Słońce skryło się w gęstych chmurach na zachodzie. Opadła na nich mgiełka zmierzchu. Czarodziej wyciągnął rękę, namacał rożen i obrócił go powoli.
— Według mnie — powiedział — Morgon słusznie przypuszcza, że Najwyższy ogranicza moc Panów Ziemi. A to wystarczający powód, żeby nastawali na jego życie… Jednak pod tą zagadką zdaje się kryć wiele innych. Kamienne dzieci z Isig ściągnęły mnie przed wiekami do swojego grobowca swym smutkiem. Odarto je z mocy. Dzieci są dziedzicami mocy; być może dlatego właśnie je wyeliminowano.
— Zaczekaj. — Morgonowi drżał głos. — Chcesz przez to powiedzieć… sugerujesz, że w tym grobowcu pogrzebany został dziedzic Najwyższego?
— Istnieje chyba taka możliwość, nieprawdaż? — Tłuszcz prysnął w ognisko i Yrth obrócił znowu zająca. — Kto wie, czy nie był nim chłopiec, który powiedział mi, że muszę osadzić gwiazdki w harfie i mieczu dla kogoś, kto przyjdzie za setki lat i upomni się o nie…
— Ale dlaczego? — wyszeptała Raederle. — Dlaczego? — Widziałaś sokoła w locie… jego piękno i zabójczą sprawność. Gdyby taka moc nie była ograniczana żadnym prawem, to ona i żądza jej posiadania stałyby się tak straszne…
— Ja pragnęłam tej mocy.
Na twardej, starczej twarzy czarodzieja odmalowała się znowu zaskakująca łagodność. Yrth dotknął Raederle tak, jak przed chwilą dotykał źdźbła trawy.
— Bierz ją więc.
Cofnął rękę. Raederle spuściła głowę; Morgon nie widział teraz jej twarzy. Chciał odgarnąć jej włosy, ale wstała gwałtownie i odwróciła się do niego plecami. patrzył, jak odchodzi między drzewa, obejmując się rękami. Gardło mu się ścisnęło.
— Nic mi nie zostawiłeś… — wyszeptał.
— Morgonie…
Morgon wstał i ruszył za Raederle poprzez gęstniejącą mgiełkę, pozostawiając sokoła z jego łupem.
Przez kilka następnych dni podróżowali pod postaciami kruków, a kiedy niebo się przecierało, pod postaciami sokołów. Dwa z sokołów pokrzykiwały do siebie przeszywającymi głosami; trzeci słyszał je, ale milczał. Polowali pod postaciami ptaków; spali i budzili się, patrząc na blade słońce bystrymi, dzikimi oczami. Kiedy padało, przemieniali się w kruki i w strugach deszczu lecieli dalej. Pod nimi przesuwał się nie kończący się ocean drzew. Wreszcie na horyzoncie zamajaczyło pasmo wzgórz.
Na kilka chwil przed zachodem słońce wychynęło zza chmur. W jego promieniach zasrebrzyły się nitki rzek, jeziora zalśniły jak monety rozrzucone pośród zieleni. Widok słońca dodał sił zmęczonym sokołom. Jeden z nich, oczarowany wyraźnie widokiem światła, przyśpieszył nagle i wysforował się do przodu. Morgon, przekonany, że to Raederle, pomknął za nim, wyprzedzając prowadzącego sokoła. Nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna potrafi latać tak szybko. Nie mógł jej dopędzić, choć wytężał siły do tego stopnia, że w końcu ogarnęło go wrażenie, iż zgubił swoją postać i jest samą miłością gnającą na fali światła. Doganiał powoli sokola, w zapadających ciemnościach widział już jego rozłożyste skrzydła i brzuch, i nagle uświadomił sobie, że to nie Raederle, lecz Yrth.
Nie zwolnił jednak, dopędzenie czarodzieja postawił sobie za punkt honoru. Leciał co sił w skrzydłach. Knieja falowała pod nim jak morze. Cal po calu zmniejszał dystans i w końcu zrównał się z Yrthem. Lecieli skrzydło w skrzydło tak szybko, że odnosił wrażenie, iż gdyby jeszcze trochę przyśpieszył, stopiłby się w jedno z wiatrem.
Krzyknął i zanurkował ku łagodnie pofałdowanym wzgórzom w dole. Prawie nie poruszał skrzydłami; niesiony prądami powietrza wylądował na ziemi i zmienił postać. Otoczyła go wysoka trawa. Przywarł twarzą do gruntu i leżał tak z rozpostartymi ramionami, dopóki nie uspokoiły się walące serce i zdyszany oddech. Wtedy przekręcił się na wznak i wstał. Sokół krążył nad nim. Obserwował go przez chwilę, a potem wyciągnął ku niemu rękę. Sokół spadł z nieba jak kamień i przysiadł mu na ramieniu.
Tę noc trzy sokoły spędziły wśród wzgórz Herun. O świcie w wilgotne, mgliste powietrze wzbiły się trzy kruki. Leciały nad wioskami i kamienistymi pastwiskami, których monotonię przerywało tu i ówdzie poskręcane wiatrem drzewo albo strzelający w niebo monolit. Zaczął mżyć drobny kapuśniaczek, który towarzyszył im już do samego Miasta Kręgów.
Читать дальше