Zewsząd, z każdego okna, zza każdych drzwi, dobiegała muzyka. Wszędzie, wydawało się, w każdym pomieszczeniu znajduje się włączone radio. Wszędzie, wydawało się, mają tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prześliczne miniaturki, wręcz ocierające się o science fiction plastikowe cuda japońskiej techniki. Załadowane japońskimi kasetami. Z radziecką muzyką.
Wsio mogut koroli, wsio mogut koroli,
I sud’by wsiej Zemli wierszat oni poroj.
No czto nie gowori – żenitsa po lubwi
Nie możet ni odin, ni odin korol!
Przyspieszył kroku. Ale labirynt więził, Minotaur groził, muzyka prześladowała. Wciąż radziecka.
Ra, Ra, Rasputin, lover of the Russian queen
There was a cat that really was gone
Ra, Ra, Rasputin, Russia’s greatest love machine
It was a shame how he carried on!
Rozległ się ostry ryk klaksonu, obok, wzniecając chmurę pyłu, przemknął łazik, na przednim siedzeniu dwóch desantczyków w błękitnych beretach, na tylnym dwie zanoszące się kwikliwym śmiechem młodziutkie panienki w cywilu. W łaziku też był magnetofon.
If you change your mind,
I’m the first in line
Honey I’m still free
Take a chance on me…
Jutro, pomyślał Lewart, przewidując z niezachwianą pewnością, jutro poślą mnie na linię. W kolejnej mijanej „beczce” chyba nie mieli magnetofonu. Albo preferowali rozwiązania tradycjonalne. Przed modułem siedziało kilku żołnierzy, jeden z gitarą.
Gdie twoi siemnadcat’ let?
Na Bolszom Karietnom!
Gdie twoi siemnadcat’ bied?
Na Bolszom. Karietnom!
Gdie twoj czornyj pistolet?
Na Bolszom Karietnom!
A gdie tiebia siegodnia niet?
Na Bolszom Karietnom!
Zaglądnę do szpitala, pomyślał. Tak, zdecydowanie tak. To lepsze niż Wałun, Matiucha i bimber, który jeszcze im został.
Minął kolejny barak, też z gitarzystą. Też tradycjonalistą.
Zdrawstwuj, moja Murka, Murka dorogaja,
Zdrawstwuj, moja Murka i proszczaj.
Ty zaszuchieriła wsiu naszu malinu,
a tiepier’ maslinu połuczaj!
Przed obwieszonym butlami soków i woreczkami suszonych owoców dukanem siedział chudy i wyschnięty jak ofiara dżumy staruszek w brudnej czałmie. W niemal kościotrupiej dłoni trzymał tasbih, muzułmański różaniec z paciorków. Patrząc martwo przed siebie, kołysał się śmiesznie, arytmicznie, jakby wstrząsany ostrym taktem Ałły Pugaczowej, natarczywą synkopą Abby i Boney M, ochrypłym barytonem Wysockiego i śpiewno-rzewną nutą bandyckiej „Murki”. Kiwał siwą brodą i marniał ustami, powtarzając coś nieustannie, jakieś słowa. Może skargi. Może modlitwy. Może złorzeczenia.
Lewart przyspieszył. Zostawiał za sobą Labirynt. Niosąc ze sobą jego część. Jego piętno.
Czut’ pomiedlennieje, koni, czut’ pomiedlennieje!
Umolaju was wskacz nie letiet’!
No czto-to koni mnie popalis priwieriedliwyje!
Kol dożyt’ nie uspieł, tak chotia by – dopiet’!
Ja koniej napoju, ja kuplet dopoju,
Chot’ niemnogo jeszczo postoju na kraju…
Niebo miało kolor ciemnego błękitu.
* * *
– Dobry wieczór, Taniu… To znaczy Tatiano Nikołajewna… Przepraszam… Ja… Chciałem… To znaczy… Bo jutro…
Oczy Tani, siostry Tatiany Nikołajewnej, zmiękły. Tak pięknie, jak pięknie mięknąć mogą tylko oczy Tatian. Upajająco pachnących eterem i jodoformem medsiestriczek Tatian, białoskrzydłych aniołów afgańskich medsanbatów.
– Taniu… Ja…
– Nic nie mów, chłopcze. Chodź.
* * *
Uzupełnienie liczyło sześć głów, nie licząc dowodzącego młodszego sierżanta. Uzupełnienie, nie licząc sierżanta, ewidentnie przyszło na świat w latach 1963-1965 i pewnie dlatego wyglądało na dzieci. Dzieci ustrojone w nowiutkie, pachnące magazynem cha-be i panamy, dzieci, którym dorosłości i bojowego wyglądu nijak nie chciały dodać ani akaemy na pasie, ani wypchane magazynkami parciane ładownice, w żołnierskim żargonie nazywane lifczikami, czyli biustonoszami.
– Rawniajs’! – skomenderował młodszy sierżant, zdecydowanie starszy od swych podkomendnych. – Smirno! Towarzyszu praporszczyk…
– Odstawić, spocznij. – Nieregulaminowo machnął ręką Lewart. – A wy… Ja was, widzi mi się, znam.
– A jakże – potwierdził z uśmiechem wcale nie taki młody młodszy sierżant. – Ty jesteś wszak Paweł Lewart. Poznaliśmy się w Aszchabadzie, na szkoleniu. Nie pamiętasz? Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz…
– W Aszchabadzie, jasne. – Lewart niezręcznie ukrył zakłopotanie. – Nazywali cię… Mendelejew?
– Łomonosow – poprawił Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, wciąż z uśmiechem. – To stąd, że ukończyłem MGU. Byłem pracownikiem naukowym w Instytucie Botaniki… Przez czas jakiś… Do czasu, gdy…
Lewart kiwnął głową. Wiedział, do jakiego czasu. Bo też i plotkowano o tym na aszchabadzkiej szkółce.
– No, no – westchnął. – A więc jednak trafiłeś za rzeczkę, Łomonosow.
– A dlaczego miałbym nie trafić?
Lewart nie odpowiedział. I miał dość bycia zakłopotanym.
– Na moją komendę! – wyprostował się, obrzucił surowym wzrokiem smarkate wojsko. – Brać rzeczy i w drogę. Ruszać się! Popędź no to towarzystwo, młodszy sierżancie.
– Nie zechcesz wprzód poznać żołnierzy?
– Później. Zdążę. Dalej, marsz, idziemy na punkt, stamtąd z kolumną jedziemy na pozycję.
– Daleko? Dokąd?
– Dokąd rozkazano.
– A… – Były botanik przełknął ślinę. – A droga? Będzie bezpiecznie?
– Tu jest Afganistan. Tu nigdzie nie jest bezpiecznie.
* * *
Na pełnym ludzi i maszyn punkcie czekał na nich Wania Żygunow. Dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności przydzielony i posyłany tam, dokąd posyłano Lewarta i poddane jego komendzie świeżo przybyłe z Taszkientu uzupełnienie.
Z resztą bratwy przyszło się pożegnać, najprawdopodobniej na dłużej, jeśli nie na zawsze. Do dembelu wszystkim było bliżej niż dalej, a grażdanka wiadomo, rozrzuci ich po całym Sojuzie, choć wymienili cywilne adresy, szansa na spotkanie będzie nikła. Lewart rozstanie z Wałunem odczuł szczególnie boleśnie, boleśniej, niż się spodziewał. Do ostatniej chwili żywił bezsensowną nadzieję, że jednak zostaną razem. Z Wałunem zżył się, co tu gadać, prawdziwą wojenną przyjaźnią, twardą więzią złączył ich Afgan, tamten nocny bój pod Ghazni, wąwóz Larghawi, wredna zasadzka pod Dżabal-as Saraf, masakra w kiszłaku Deh Kala, ciała kolegów, wywożone na pancerzu spod Szehabadu. I zastawa „Newa” na piętnastym kilometrze za Salangiem, ta, na której starlej Kirylenko zarobił kulkę w plecy. W karze za co ich pododdział rozformowano, a ich rozdzielono. Teraz on jechał na wschód, w stronę Dżalalabadu, a Wałun na południe, diabli wiedzą dokąd.
– Niech to czart – powiedział głośno.
– Niech – zgodził się Wania Żygunow. – Sałaam, praporszczyk. Cześć, młodszy sierżant. Powitać, żołnierzyki! Świeżo po szkółce? No, to nazwa żołnierzy wam jeszcze nie przystoi. Jesteście „czyżyki”. Kruu-gom! Wskakiwać na pancerz, czyżyki, migiem! Gdzie? Jak? Hospodi, co za ofermy!
Читать дальше