Mówił to z takim przekonaniem, że krasnoludy wreszcie ustąpiły, chociaż do ostatka zwlekały z zamknięciem drzwi: była to decyzja rozpaczliwa, nikt bowiem nie miał pojęcia, jak je z powrotem otworzyć od wewnątrz, a nie uśmiechała im się wcale myśl, że znajda się w potrzasku, z którego jedyne wyjście prowadzi przez smoczą jamę. Zresztą na razie wszędzie, w tunelu i na całej Górze, panował spokój. Dość długo więc siedzieli opodal na pół otwartych drzwi i gawędzili dalej.
Rozważali nikczemne słowa Smauga o krasnoludach. Bilbo żałował, że je w ogóle usłyszał, żałował w każdym razie, że nie może zdobyć się na niezachwianą wiarę w szczerość krasnoludów, które teraz zapewniały go, iż nigdy dotąd nie pomyślały o tym, co się stanie, gdy już zdobędą skarby.
— Zdawaliśmy sobie sprawę, że to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie — powiedział Thorin — i wiemy to obecnie jeszcze lepiej; ale nawet i teraz sądzę, że będzie czas zastanowić się nad dalszym ciągiem, kiedy odzyskamy skarb. Jeśli chodzi o twój udział, panie Baggins, ręczę, że jesteśmy ci niewypowiedzianie wdzięczni i pozwolimy, żebyś sam wybrał, co zechcesz do swojej czternastej części dołączyć, byleśmy już mieli co dzielić. Przykro mi, że kłopoczesz się o transport, i przyznaję, że to trudność poważna: z biegiem lat okolice tutaj zamiast zatracić dzikość, zdziczały jeszcze bardziej; zrobimy jednak dla ciebie, co będzie w naszej mocy, i poniesiemy odpowiednią część kosztów, gdy na to przyjdzie pora. Wierz mi albo nie wierz, jak chcesz.
Z kolei zaczęli mówić o samym skarbie i należących do niego przedmiotach, które Thorin i Balin zapamiętali. Ciekawi byli, czy wciąż jeszcze leżą w pieczarze nienaruszone włócznie, zamówione kiedyś dla armii króla Bladorthina (od dawna już nieżyjącego); każda z nich miała potrójne kute ostrze i drzewce mister–nia złocone, lecz nigdy tej broni nie dostarczono królowi ani nie otrzymano za nią zapłaty; tarcze zrobione dla wojowników z dawna poległych; ogromny złoty puchar Throra opatrzony z obu stron uchwytami, kuty i rzeźbiony w ptaki i kwiaty, w których oczy i płatki wprawiono drogie kamienie; zbroje ze złoconej i srebrzonej siatki nie do przebicia; naszyjnik Giriona, władcy Dali, złożony z pięciuset szmaragdów zielonych jak ruń wiosenna; Girion dał go im w zamian za zbroję sporządzoną dla jego najstarszego syna sposobem znanym tylko krasnoludom i nigdy przedtem nie praktykowanym, bo łuska z czystego srebra miała trwałość i twardość potrójnej stali. Lecz najpiękniejszy ze wszystkiego był wielki, drogocenny biały kamień, który krasnoludy znalazły pod korzeniami Góry i nazwały jej sercem — Arcyklejnot Thraina.
— Arcyklejnot! Arcyklejnot! — mruczał Thorin w ciemnościach, sennie opierając brodę na kolanach. — Ten kamień był jak kula o tysiącu oszlifowanych ścianek; przy ognisku błyszczał jak srebro, w słońcu — jak woda, pod gwiazdami — jak śnieg, a w poświacie księżyca — jak deszcz.
Ale Bilbo już się otrząsnął z czaru, który mu kazał pożądać skarbów. Nie zważał na tę rozmowę krasnoludów. Siedział najbliżej drzwi i jednym uchem wciąż nadsłuchiwał, czy na dworze nie wszczyna się jakiś zgiełk, drugie zaś nastawił na echo z głębi tunelu, by poprzez szepty przyjaciół dosłyszeć każdy szmer dolatujący z dołu.
Ciemności gęstniały, a hobbit niepokoił się coraz bardziej.
— Zamknijcie drzwi! — prosił. — Przez skórę czuję, że nam smok zagraża. Bardziej się boję tej dzisiejszej ciszy niż wczorajszego hałasu. Zamknijcie drzwi, nim będzie za późno.
Było w jego głosie coś takiego, że ciarki przeszły krasnoludom po krzyżach. Thorin z wolna ocknął się z marzeń, wstał i kopnął kamień, którym drzwi były zaklinowane. Potem wszyscy razem pchnęli je, aż zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Od tej strony nie było ani śladu dziurki czy zamka. Byli uwięzieni we wnętrzu Góry!
W samę porę. Ledwie bowiem cofnęli się kilka kroków w głąb tunelu, gdy coś huknęło okropnie w stok Góry, jakby olbrzymy z rozmachem uderzyły o nią taranem z pni dębowych. Skała zadrżała gwałtownie, ściany popękały, ze stropu tunelu sypnęły się kamienie. Co by się stało, gdyby krasnoludy nie zamknęły drzwi — lepiej nawet nie myśleć. Uciekli dalej w głąb korytarza, radzi, że jeszcze żyją, a tam, za nimi, na stoku grzmiał i huczał wściekły gniew Smauga. Smok łupał skałę w drobne kawałki, miażdżył ściany i urwiska ciosami swego potężnego ogona, aż wszystko: skrawek terenu, gdzie na wysokościach krasnoludy rozbiły obóz, spopielona trawa, głaz, na którym siadywał drozd, ściany, których czepiały się ślimaki, wąska półka skalna — zniknęło w chaosie rumowiska i z lawiną strzaskanych kamieni runęło w przepaść na dno doliny.
Smaug wypełzł z legowiska ukradkiem, cicho wzbił się w powietrze, w ciemnościach pożeglował ciężko, wolno, niby potworny kruk. Wiatr poniósł go na zachodnią stronę Góry, gdzie smok miał nadzieję zaskoczyć niespodzianie coś czy kogoś i wypatrzyć wejścia do tunelu, przez które złodziej dostał się do jego pieczary. Wybuchnął wściekłością, gdy nie znalazł nikogo, nie zobaczył nic, chociaż trafnie zgadywał, gdzie powinien być wylot korytarza.
Ulżywszy w ten sposób złości, odzyskał nieco humoru, pewien, że odtąd nikt już tą drogą nie wtargnie do jego siedziby. Teraz mógł dopełnić zemsty.
— Mistrz w jeździe na baryłce! — mruknął zjadliwie. — To pewne, że przyszedłeś znad rzeki i że przypłynąłeś wodą. Nie znam twojego zapachu, ale jeśli nie jesteś jednym z ludzi mieszkających w Mieście na Jeziorze, znalazłeś w nich sprzymierzeńców. Zobaczą mnie i przypomną sobie, kto jest naprawdę Królem spod Góry!
Buchnął ogniem i poleciał na południe, w stronę Bystrej Rzeki.
Krasnoludy tymczasem siedziały w ciemnościach, otoczone głuchą ciszą.
Niewiele jadły, niewiele też mówiły. Straciły rachunek czasu; nie śmiały niemal drgnąć, bo każdy szmer czy szept odbijał się echem i rozlegał w podziemiu. Jeśli się zdrzemnęły, budziły się w tym samym wciąż mroku i niezmąconym milczeniu. Zdawało im się, że upłynęło wiele dni, aż wreszcie, oszołomione i na pół uduszone, nie mogły dłużej tego znieść. Prawie ucieszyłyby się, gdyby z dołu dobiegł ich uszu hałas zwiastujący powrót smoka. W tej ciszy podejrzewały jakąś diabelską zasadzkę Smauga, lecz nie sposób było tkwić tutaj wiecznie.
Przemówił Thorin.
— Spróbujmy otworzyć drzwi! — rzekł. — Jeśli wiatr nie owieje mi twarzy, umrę. Wolałbym chyba zginąć na powietrzu, zmiażdżony przez Smauga, niźli udusić się tutaj.
Kilku krasnoludów wstało i powlokło się po omacku w górę, tam gdzie przedtem były drzwi. Ale okazało się, że górny wylot tunelu przestał istnieć: zawaliły go skalne złomy. Teraz już ani klucz, ani zaklęcia, którym drzwi były z dawna posłuszne, nie mogły ich otworzyć.
— Znaleźliśmy się w potrzasku! — jęczały krasnoludy. — To już koniec! Tutaj umrzemy.
Dziwna rzecz, właśnie w chwili gdy krasnoludy wpadły w ostateczną rozpacz, Bilbo poczuł niezrozumiałą ulgę w sercu, jakby ktoś wyjął mu ciężkie brzemię zza pazuchy.
— Spokojnie, spokojnie! — rzekł. — Póki życia, póty nadziei, jak mawiał mój ojciec. Do trzech razy sztuka — powiadał także. Pójdę więc raz jeszcze w dół tunelu. Chodziłem dwakroć, mając pewność, że smok czeka mnie na drugim końcu, tym bardziej mogę zaryzykować trzecią wizytę, skoro mam prawo wątpić, czy gospodarz jest w domu. Zresztą innej drogi wyjścia jak dołem — nie ma. Ale myślę, że tym razem powinniście wszyscy iść ze mną.
Читать дальше