W tym samym momencie usłyszał za swoimi plecami głośny stuk. Na szarym kamieniu przysiadł ogromny drozd, czarny jak smoła, z jasnożółtą piersią na–krapianą ciemnymi plamkami. Trach! Drozd złowił ślimaka i dziobem rozbijał go o kamień. Trach, trach!
Nagle Bilbo zrozumiał. Zapominając o niebezpieczeństwie, wybiegł na półkę skalną i zaczął przywoływać krasnoludy, krzycząc i machając rękami. Kto był w pobliżu, biegł ile sił w nogach do hobbita, potykając się wśród skał, zaciekawiony, co się właściwie stało. Inni (z wyjątkiem oczywiście Bombura, który spał) domagali się, żeby ich z dołu wciągnąć na linie.
Bilbo szybko im całą sprawę wyjaśnił. Umilkli wszyscy: hobbit stojący na płaskim głazie i krasnoludy, w niecierpliwym oczekiwaniu kiwające brodami. Słońce zachodziło coraz niżej, a nadzieja gasła w ich sercach. Wreszcie słońce zanurzyło się w wąskim pasemku purpurowych obłoków i znikło. Krasnoludy jęknęły, ale Bilbo stał wciąż nieporuszony na swoim miejscu. Wiechetek księżyca wypływał nad widnokrąg. Zapadał wieczór. I nagle, kiedy już tracili resztkę nadziei, czerwony promień słońca niby palec przebił dziurę w obłoku i trafił przez szczelinę u wejścia do wnęki prosto na przeciwległą gładką ścianę. Stary drozd, który przekrzywiwszy łebek z wysoka przyglądał się temu oczyma podobnymi do czarnych paciorków, krzyknął przenikliwym głosem. Rozległ się trzask. Kamienny wiór odłupany od skały odpadł na ziemię. Na wysokości mniej więcej trzech stóp nad ziemią w skale ukazała się dziurka.
Spiesznie, drżąc, by nie stracić tej ostatnie szansy, krasnoludy rzuciły się ku ścianie, zaczęły na nią napierać z wszystkich sił — daremnie!
— Klucz! klucz! — wrzasnął Bilbo. — Gdzie Thorin?
Podbiegł Thorin.
— Klucz! — krzyczał Bilbo. — Klucz, który był dołączony do mapy. Spróbuj go, nim będzie za późno.
Thorin sięgnął po klucz zawieszony na złotym łańcuchu u jego szyi. Wsunął go do dziurki. Pasował i obracał się! Lecz w tym momencie promień zgasł, słońce się skryło, księżyc zniknął, noc rozlała się po niebie.
Pchali teraz wszyscy razem i z wolna część skalnej ściany ustąpiła pod naporem. Długie, regularne szpary rysowały się coraz wyraźniej i poszerzały z każdą chwilą. Już widać było zarys drzwi, wysokich na pięć stóp, a na trzy szerokich; bez szmeru, powoli odchylały się do wnętrza. Ciemność niby chmura wypłynęła z ziejącego w zboczu otworu, głęboka, nieprzenikniona ciemność wypełniająca rozwarte wnętrze Góry.
Na Zwiadach w Obozie Wroga
Długo stały krasnoludy w ciemnościach pod drzwiami, naradzając się, co robić, wreszcie przemówił Thorin:
— Oto wybiła godzina szanownego pana Bagginsa, który okazał się cennym przyjacielem w ciągu całej długiej podróży, jako hobbit — nadspodziewanie na swój wzrost — wielki męstwem, niewyczerpany w pomysłach, a także, pozwolę sobie rzec, obdarzony nad zwykłą miarę szczęściem w przygodach. Wybiła tedy godzina, by pan Baggins wypełnił zadanie, do którego zobowiązaliśmy go, zabierając z sobą na tę wyprawę, i przyszedł czas, by zarobił na obiecane wynagrodzenie.
Znacie już styl, jakim Thorin zwykł przemawiać w doniosłych chwilach, nie będę więc przytaczał dalszego ciągu jego mowy, chociaż wygłaszał ją jeszcze dość długo w tym samym duchu. Chwila byłą rzeczywiście doniosła, lecz Bilbo niecierpliwił się bardzo. Bilbo także już zdążył poznać dobrze Thorina i od razu zgadł, o co mu chodzi.
— Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że twoim zdnaiem ja powinienem pierwszy zapuścić się w ten tajemniczy korytarz, o Thorinie, synu Thraina, zwany Dębową Tarczą, oby broda twoja urosła jeszcze dłuższa! — przerwał mu gniewnie — mów tak od razu i daj spokój ceregielom. Mógłbym odmówić. Wyratowałem was dwukrotnie z ciężkich tarapatów, co nie było przewidziane w umowie, toteż jak sądzę, już zarobiłem na wynagrodzenie. Ale do trzech razy sztuka — jak powiadał ojciec, więc nie odmówię, choć sam nie bardzo rozumiem dlaczego. Może nauczyłem się ufać swojemu szczęściu bardziej niż dawnymi laty. — Bilbo miał na myśli poprzednią wiosnę spędzoną we własnym domu, ale te czasy wydawały mu się odległe o wieki całe. — W każdym razie gotów jestem iść, zajrzeć do środka, skończyć z tym wreszcie. Kto pójdzie ze mną?
Nie spodziewał się usłyszeć chóru licznych ochotników, więc nie doznał rozczarowania. Kili i Fili z zakłopotanymi minami spojrzeli na siebie, przestępując z nogi na nogę, inni nawet nie udawali ochoty, z wyjątkiem sędziwego Balina, stałego wartownika drużyny, który szczególnie polubił hobbita. Balin więc oświadczył, że pójdzie z Bilbem do wnętrza jamy, przynajmniej kawałek drogi, żeby w razie potrzeby skrzyknąć pomoc.
Na usprawiedliwienie krasnoludów mogę wam powiedzieć tylko tyle: zamierzali hojnie zapłacić hobbitowi za usługi; wzięły go ze sobą po to, żeby ich wyręczył w najprzykrzejszej robocie, i nie przejmowały się zbytnio losem biednego malca, skoro zgodził się podjąć ryzyko; nie wahały się jednak zrobić wszystkiego, co było w ich mocy, kiedy znalazł się w opałach — tak przecież postąpiły w przygodzie z trollami na początku tej historii, chociaż wtedy nie miały jeszcze wobec hobbita szególnych długów wdzięczności. Tak się sprawa przedstawia: krasnoludy nie są bohaterami, to plemię wyrachowane, bardzo wysoko ceniące pieniądz. Są wśród nich chytre sztuki, nawet oszuści i naprawdę łotrzyki, ale są także krasnoludy dość uczciwe i do takich właśnie zaliczyć należy Thorina wraz z jego drużyną. Nie trzeba jednak za wiele od nich wymagać.
Kiedy Hobbit wsuwał się przez zaczarowane drzwi do wnętrza Góry, za jego plecami gwiazdy ukazały się na bladym, pociętym czrnymi pasmami niebie. Droga okazała się łatwiejsza, niż przewidywał. Nie była to przecież jama goblinów ani grubo ciosane podziemia elfów. Ten korytarz wykuły krasnoludy na miarę swoich bogactw i swojej sztuki górniczej, toteż biegł prosto jak strzała, podłogę miał równą, wygładzone ściany, spadek umiarkowany i regularny, a prowadził do dle–głego jakiegoś celu, ukrytego w czarnej czeluści.
Po chwili Balin, życząc hobbitowi szczęśliwej drogi, zatrzymał się w miejscu, z którego mógł jeszcze dostrec nikły zarys drzwi i dosłyszeć, dzięki echu odbijającemu się o ściany korytarza, szmer głosów przyjaciół szepczących we wnęce u wejścia. Wówczas Bilbo wsunął pierścień an palec i bardziej nawet, niż jest to w zwyczeju hobbitów — ze względu na echo — wystrzegając się jakiegokolwiek hałasu, bezszelestnie zaczął schodzić w dół, w dół, w ciemność. Trząsł się ze strachu, ale jego drobna twarzyczka miała wyraz stanowczy i zawzięty. Nie był to już ten sam hobbit, który ongi wybiegł ze swej norki bez chustki do nosa. Od dawna już nauczył się obywać bez chustki! Wysunął mieczyk, zacisnął pasa i szedł naprzód.
Teraz już wpadłeś po uczy, Bilbo Baggins — powiedział sobie. — Tamtej nocy, przyjmując krasnoludów w swoim domu, wdepnąłeś w tę historię, a dziś, żeby się z niej wydobyć, płacisz. Tam do licha, ależ głupiec był i jest z ciebie! — odezwała się najmniej Tukowa część jego istoty. — Daruję chętnie wszystkie skarby strzeżone przez smoka, niechby sobie na wieki zostały w podziemiu, bylebym ja obudził się i przekonał, że ten okropny tunel to po prostu mój własny pokój w moim własnym domu.
Nie obudził się oczywiście, ale szedł wytrwale naprzód, aż wreszcie nie mógł już dostrzec za sobą ani śladu drzwi wejściowych. Był samiuteńki. Po jakimś czasie zaczęło mu się robić gorąco. „Czy mi się zdaje — myślał — czy też tam, przede mną, coś świeci jakby łuna?"
Читать дальше