Tak więc, dzięki paradoksalnej naturze wiedzy, można podać w wątpliwość istnienie Ylema, praźródła wszystkich rzeczy, nie da się natomiast zakwestionować faktu pojawienia się żadnego z jego poddanych.
Jeżeli takie byty naprawdę funkcjonują, czy nie może być tak, że wtrącają się w nasze sprawy (o ile można nazwać to wtrącaniem) właśnie poprzez takie przypadki, jakim było odnalezienie szkarłatnej peleryny? Nie trzeba przecież nadzwyczajnej mocy, aby wtrącić się do spraw mrowiska — każde dziecko potrafi rozrzucić je kijem. Chyba żadna inna myśl nie wzbudziła we mnie takiego przerażenia. (Myśli o śmierci, przez wielu uważane za najbardziej przerażające, w ogóle mnie nie niepokoją. Znacznie bardziej obawiam się myśli o życiu, ale chyba ma to jakiś związek z moją niezawodną pamięcią).
Można jednak pokusić się o jeszcze jedno wytłumaczenie: nie da się wykluczyć, iż wszyscy, którzy pragną służyć Boskiej Osobie, a przypuszczalnie nawet ci, co już jej służą, choć wydają nam się tak bardzo poróżnieni, czasem zaś pozostają w stanie wojny, muszą pogodzić się z faktem, że ich losy nieodwracalnie splotły się ze sobą, tak jak sznurki marionetek przedstawiających chłopca i mężczyznę, które widziałem kiedyś we śnie i choć wydaje im się, że zawzięcie walczą, to znajdują się pod kontrolą niewidzialnego bytu czyniącego z nimi to, co akurat uzna za stosowne. Jeżeli tak właśnie mają się sprawy, to szaman, którego spotkaliśmy, mógł być przyjacielem i sojusznikiem wykształconych kapłanek wędrujących po kontynencie, mimo że on sam, dzikus tak jak wszyscy jego pobratymcy, przez całe życie odprawiał gusła w małej świątyni w kamiennym mieście.
Po nocy spędzonej w pasterskim szałasie wyruszyłem w dalszą drogę, by u schyłku dnia dotrzeć do jeziora Diuturna. Chyba właśnie to jezioro, nie zaś morze, dostrzegłem na horyzoncie wówczas, kiedy Typhon zawładnął moim umysłem — naturalnie jeżeli spotkanie z Typhonem i Piatonem nie było jedynie wizją lub snem. Jednak w pewnym sensie Diuturnę można uznać za morze, a to ze względu na jego rozmiary, czyniące niemożliwym ogarnięcie go przez jakikolwiek umysł. To właśnie umysł, nie co innego, tworzy skojarzenia wywoływane słowem „morze”; gdyby go nie było, mielibyśmy do czynienia jedynie z częścią Urth pokrytą słonawą wodą. Chociaż jezioro leży wysoko nad poziomem morza, zejście nad jego brzeg zajęło mi większą część popołudnia.
Marsz ten wspominam po dziś dzień jako jedno z najpiękniejszych doznań w moim życiu (mimo że teraz dysponuję przecież wspomnieniami wielu mężczyzn i kobiet), gdyż podążając w dół, mijałem kolejne pory roku. Kiedy opuściłem szałas, za mną, nade mną i po mojej prawej stronie ciągnęły się pola wiecznego śniegu i lodu, z których gdzieniegdzie sterczały czarne turnie zmrożone chyba jeszcze bardziej od nich, tak wysmagane wiatrem, że nie mógł się utrzymać ani śnieg, ani lód, ani rzadka trawa pojawiająca się nieśmiało tu i ówdzie pod moimi stopami. W miarę jak szedłem naprzód, trawa stawała się coraz bardziej gęsta, a jej blada początkowo zieleń przybierała na intensywności. Ponownie rozległy się dźwięki wydawane przez owady — z tego, że nas otaczają, zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy na jakiś czas milkną. Były tak donośne, iż przywiodły mi na myśl strojenie instrumentów w Błękitnej Sali przed rozpoczęciem pierwszej kantyleny. Odgłosy te dobiegały czasem do moich uszu, kiedy leżałem na pryczy przy otwartym oknie w naszej bursie.
Stopniowo dostrzegałem coraz więcej krzewów, które, choć pozornie tak silne i wytrwałe, nie mogły znieść surowych warunków panujących na większych wysokościach. Przyjrzawszy im się dokładniej, stwierdziłem jednak ze zdumieniem, że to wcale nie krzewy, tylko drzewa, które na nizinach osiągają ogromne rozmiary, tutaj natomiast, onieśmielone krótkim latem i srogością zimy, z trudem wznoszą mocno przerzedzone korony na łokieć lub dwa nad ziemię. Na jednym z tych skarłowaciałych drzew dostrzegłem drozda siedzącego na gnieździe. Był to pierwszy ptak, jakiego widziałem od dłuższego czasu, nie licząc górskich drapieżców szybujących wysoko nad szczytami. Milę dalej usłyszałem także pogwizdywanie świstaków mieszkających w norach między skałami. To tu, to tam wystawiały głowy ze swoich kryjówek, informując pobratymców o moim nadejściu.
Po przebyciu kolejnej mili ujrzałem uciekającego pospiesznie królika, potem zaś skoncentrowałem się wyłącznie na tym, by nie potknąć się i nie runąć w dół po stromiźnie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo osłabłem, i to nie tylko w związku z głodem i chorobą, ale przede wszystkim ze względu na rozrzedzone powietrze. Czułem się tak, jakby nagle w moim organizmie zaczęła rozwijać się kolejna choroba, o której do tej pory nic nie wiedziałem.
Jezioro nie było już zamgloną, błękitną kreską, lecz ogromnym, bezkształtnym zbiornikiem stalowoszarej wody, poznaczonym tu i ówdzie cętkami łodzi — później przekonałem się, że są budowane głównie z trzciny. Na brzegu zatoki położonej odrobinę w prawo w stosunku do kierunku mojego marszu, przycupnęła niewielka, urocza wioska.
Tak jak aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z własnej słabości, tak dopiero teraz, kiedy ujrzałem kryte trzciną dachy domów, uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem samotny od chwili, kiedy zginął chłopiec. Wydaje mi się nawet, że w grę wchodziło coś więcej niż zwykła samotność. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pożądałem czyjegoś towarzystwa, chyba że miało to być towarzystwo przyjaciela, a już z pewnością nie zdarzyło mi się pragnąć rozmowy z nieznajomymi ani tęsknić do widoku obcych twarzy. Zdaje się, że uwierzyłem, iż będąc sam tracę w pewien sposób część własnej osobowości, gdyż zarówno dla drozda, jak i dla królika, nie byłem Severianem, tylko po prostu człowiekiem. Tym, którzy lubią długo przebywać w samotności, szczególnie w dzikich rejonach, zapewne to nie przeszkadza, ja jednak pragnąłem znowu stać się konkretną osobą i dlatego chciałem jak najprędzej przejrzeć się w zwierciadle, jakim są inni ludzie, aby upewnić się, że jestem zupełnie inny niż oni.
ROZDZIAŁ XXVIII
WIECZERZA U HETMANA
Zapadał już wieczór, kiedy dotarłem do pierwszych domów. Słońce wymalowało na powierzchni jeziora lśniącą złotem ścieżkę, która zdawała się sięgać aż po jego kraniec, tworząc pomost między wioską a innym, znacznie większym uniwersum. Jednak nawet ta wieś — choć z bliska okazało się, że jest jeszcze mniejsza, niż myślałem, i bardzo biedna — była dla mnie całkowicie wystarczająca, bo przecież tak długo wędrowałem zupełnie sam.
Nie mogłem znaleźć oberży, a ponieważ żaden z mieszkańców obserwujących mnie z okien nie przejawiał zamiaru, by mnie ugościć, zapytałem o drogę do domu hetmana. Dotarłszy tam zapukałem do drzwi, odsunąłem na bok otyłą kobietę, która mi otworzyła i wszedłem do środka. Kiedy zjawił się hetman, by przekonać się na własne oczy, kim jest nieproszony gość, siedziałem już przy ogniu i czyściłem ostrze Terminus Est. Zaczął od głębokiego ukłonu, ale zżerająca go ciekawość była tak wielka, że nie mógł się powstrzymać przed ukradkowym zerkaniem w moją stronę. Dało to tak komiczny efekt, iż z najwyższym trudem udało mi się zapanować nad wzbierającym we mnie śmiechem. Gdyby nie udało mi się zachować powagi, moje plany spaliłyby na panewce.
— Serdecznie witam optymata — powiedział hetman, wydymając poorane głębokimi bruzdami policzki. — Jak najserdeczniej. Mój ubogi dom i cała nasza biedna osada stoją do jego dyspozycji.
Читать дальше