Widać tam słońce, trzy palce nad drzewami. To zbiegła czarna niewolnica i jej mały bękart, półbiały chłopiec-dziecko, ich widać na brzegu Hio, ukrytych w drzewach i krzakach. Patrzy, jak Biali spływają rzeką na tratwach. Jest przerażona. Wie, że psy jej nie znajdą, ale niedługo wezwą odszukiwacza zbiegów, to najgorsze, i jak w ogóle dostanie się za rzekę z tym chłopcem-dzieckiem?
Łapie się na strasznej myśli: zostawię chłopca-dziecko, schowam go w tym spróchniałym pniu, przepłynę i ukradnę łódź, wrócę tu. To będzie dobrze, o tak.
Ale choć nikt czarnej dziewczyny nie uczył, jak być mamą, wie przecież, że dobra mama nie zostawia dziecka, które ciągle jeszcze musi ssać tyle razy dziennie, ile jest palców u rąk. Szepcze: „Dobra mama nie porzuci chłopca-dziecka, gdzie stary lis albo łasica mogą przyjść i odgryźć kawałek, mogą zabić. Nie, to nie ja.” Siada więc, tuli to dziecko i patrzy na rzekę. Mógłby to być brzeg morza, bo i tak nie dostanie się na drugą stronę.
Może jacyś Biali pomogą? Tu, po stronie Appalachee, Biali wieszają takich, co pomagają uciec czarnym niewolnicom. Ale ta zbiegła czarna dziewczyna słyszy na plantacji opowieści o Białych, co mówią, że lepiej, żeby nikt nie był czyjś. Mówią, żeby ta czarna dziewczyna lepiej miała te same prawa, co biała dama, mówiła „Nie” każdemu mężczyźnie oprócz swojego prawego męża. Mówią, żeby ta czarna dziewczyna lepiej zachowała swoje małe, nie pozwolą białemu panu grozić, że je sprzeda, kiedy przestanie ssać, i pośle tego chłopca-dziecko, żeby dorastał w chacie niewolników w Dreydenshire, całował buty Białego, kiedy ten powie buu.
— Twoje dziecko ma takie szczęście — mówią tej niewolnicy. — Wychowa się w posiadłości wielkiego pana w Koloniach Korony, gdzie mają jeszcze króla. Może nawet kiedyś zobaczy króla.
Ona milczy, ale śmieje się cicho. Co jej zależy na królu. Jej tato był królem w Afryce i zastrzelili go na śmierć. Ci portugalscy łowcy pokazali jej, co znaczy być królem. Znaczy, że umierasz szybko, jak inni, że przelewasz krew czerwoną, jak u wszystkich, krzyczysz głośno z bólu i strachu… Pięknie być królem i pięknie go zobaczyć. Czy ci Biali wierzą w to kłamstwo?
Ja im nie wierzę. Mówię, że tak, ale kłamię. Nie pozwolę zabrać mojego chłopca-dziecka. On wnuk króla i powtórzę mu to każdego dnia. Kiedy będzie wielkim królem, nikt nie zbije go kijem, bo wtedy odda, nikt nie porwie jego kobiety, nie rozłoży jej nóg jak świni na rzeź i nie wetknie do brzucha takiego półbiałego dziecka, a on nie może poradzić, tylko siedzieć w chacie i płakać. Nie, o nie.
Dlatego robi rzecz zakazaną, grzeszną, brzydką i złą. Kradnie dwie świece i rozgrzewa nad ogniem. Rozrabia jak ciasto, dodaje mleka z własnej piersi, kiedy chłopiec-dziecko już possał, i jeszcze miesza z woskiem własną ślinę. Potem ugniata, toczy, poprawia, aż ma lalkę całkiem jak czarna niewolnica. Jak ona sama.
Potem chowa tę lalkę czarnej niewolnicy i idzie do Tłustego Lisa. Prosi o pióra tego wielkiego starego kruka, którego sobie złapał.
— Czarna niewolnica nie potrzebuje żadnych piór — mówi Tłusty Lis.
— Robię lalkę dla mojego chłopca-dziecka — tłumaczy.
Tłusty Lis śmieje się. Wie, że kłamie.
— Nie ma czarnopiórych lalek. Nie słyszałem o czymś takim. Czarna niewolnica na to:
— Mój tato król w Umbawana. Znam wszystkie tajemnice.
Tłusty Lis kręci głową i śmieje się, śmieje.
— Co ty możesz wiedzieć? Nawet nie mówisz po angielsku. Dam ci czarnych piór, ile chcesz, ale kiedy dziecko przestanie ssać, przyjdziesz do mnie, a ja dam ci drugie. Tym razem całe czarne.
Nienawidzi Tłustego Lisa jak Białego Pana, ale on ma pióra kruka. Dlatego mówi:
— Tak, psze pana.
Dwie dłonie ma pełne piór. Śmieje się cicho. Będzie daleko i martwa, zanim Tłusty Lis da jej dziecko.
Pokrywa piórami lalkę czarnej niewolnicy, aż jest małym ptakiem w kształcie dziewczyny. Bardzo mocna ta lalka, z jej własnym mlekiem i śliną i z tymi piórami. Bardzo mocna, wysysa z niej życie, ale jej chłopiec-dziecko nie będzie całował nóg Białego. Biały Pan nie uderzy go batem.
Ciemna noc, nie widzi jeszcze księżyca. Wybiega z chaty. Chłopiec-dziecko ssie, więc nie hałasuje. Przywiązuje go do piersi, żeby nie upadł. Rzuca lalkę do ognia. Wtedy cała moc piór wypływa płonąc, płonąc, płonąc. Czuje, jak wlewa się w nią ten ogień. Rozkłada skrzydła szeroko, tak szeroko, rozkłada i macha, jak widziała u tego starego kruka. Wzlatuje w powietrze, wysoko w ciemną noc, wznosi się i leci, leci daleko na północ, a kiedy wychodzi księżyc, ma go po prawej ręce, żeby trafić z chłopcem-dzieckiem tam, gdzie Biali mówią, że czarna dziewczyna nie niewolnica, półbiały chłopiec-dziecko nie niewolnik.
Przychodzi ranek i słońce i już dalej nie leci. To jak śmierć, myśli, to śmierć tak chodzić nogami po ziemi. Ten ptak w niej łamie skrzydło. Dziewczyna się modli, żeby Tłusty Lis ją znalazł, teraz wie. Po tym, jak lecisz, chodzić jest smutno, chodzić boli, jak niewolnik w łańcuchach, z ziemią pod nogami.
Ale idzie z chłopcem-dzieckiem przez cały ranek i teraz stoi nad szeroką rzeką. Tak blisko dotarłam, mówi zbiegła czarna niewolnica. Leciałam tak daleko i bym przeleciała nad tą rzeką. Ale wyszło słońce i spadłam wcześniej. Teraz już się nie przedostanę, stary odszukiwacz mnie znajdzie, zbije mocno, odbierze chłopca-dziecko, sprzeda na południe.
Nie mnie. Oszukam ich. Umrę pierwsza.
Nie. Umrę druga.
Inni mogli się spierać, czy niewolnictwo to grzech śmiertelny, czy po prostu dziwaczny zwyczaj. Mogli wykrzykiwać, że Emancypacjoniści są zbyt zwariowani, żeby z nimi wytrzymać, chociaż niewolnictwo to rzeczywiście paskudna sprawa. Inni mogli patrzeć na Czarnych i żałować ich, ale jednak cieszyć się, że są na ogół w Afryce, w Koloniach Korony, w Kanadzie albo gdzie indziej, daleko stąd. Peggy nie mogła sobie pozwolić na luksus własnej opinii. Wiedziała tylko, że żaden płomień serca nie był jeszcze tak pełen bólu jak dusza Czarnego, który żył w cienkim, mrocznym cieniu bata. Wychyliła się z okna.
— Tato! — krzyknęła.
Wyszedł z podwórza na drogę, skąd widział jej okno.
— Wołałaś mnie, Peggy?
Spojrzała tylko na niego bez słowa i nie musiała tłumaczyć nic więcej. Pożegnał się z gościem i życzył mu dobrej podróży tak szybko, że biedaczysko dopiero w połowie drogi do miasteczka zorientował się, co też go napadło. Tato był już w środku i biegł po schodach.
— Dziewczyna z dzieckiem — powiedziała mu. — Po drugiej stronie Hio. Przestraszona. Myśli, że się zabije, jeśli ją złapią.
— Jak daleko nad Hio?
— Zaraz przy ujściu Hatrack, o ile się orientuję. Tato, idę z wami.
— Nic z tego.
— Tak, tato. Nigdy jej nie znajdziesz. Ani ty, ani dziesięciu innych. Za bardzo się boi Białych. I ma powody.
Tato przyjrzał się jej niepewnie. Nigdy przedtem nie chciał jej zabrać, ale zwykle uciekali czarni mężczyźni. I zwykle, zagubionych i przerażonych, znajdywali ich już po tej stronie Hio, więc było to mniej niebezpieczne. Przejście do Appalachee to pewne więzienie, jeśli ich tam złapią na pomaganiu Czarnym w ucieczce. Więzienie albo i pętla na gałęzi. Na południe od Hio Emancypacjonistom nie wiodło się najlepiej, a zwłaszcza takim Emancypacjonistom, którzy pomagali zbiegłym kozłom, owieczkom i pikaninom przedostać się na północ, do kraju Francuzów w Kanadzie.
Читать дальше