Więc czemu Alvin nie był choć odrobinę pewniejszy siebie?
Wiedział, że zbliża się wieczór. Był tego tak pewien, jakby miał w kieszeni zegarek, ponieważ zjawił się Arthur Stuart z buzią wymytą po kolacji. Żuł miętę i nie odzywał się ani słowem. Alvin zdążył się już do niego przyzwyczaić. Odkąd malec nauczył się chodzić, stał się małym cieniem Alvina. Przychodził codziennie, gdy tylko nie padał deszcz. Nigdy nie miał nic do powiedzenia, a jeśli nawet, niełatwo było zrozumieć jego dziecięcy szczebiot — miał problemy z „r” i „s”. To nieważne. Arthur niczego nie chciał, w niczym nie przeszkadzał i Alvin niemal zapominał, że chłopiec mu towarzyszy.
Kopiąc studnię wśród wieczornych much, latających mu koło twarzy, Alvin nie miał dla mózgu innego zajęcia jak tylko rozmyślać. Od trzech lat już mieszkał w Hatrack i ani o cal nie zbliżył się do zrozumienia, czemu ma służyć jego dar. Prawie go nie wykorzystywał… Najwyżej przy koniach, a to dlatego, że nie mógł patrzeć, jak cierpią, kiedy tak łatwo odpowiednio przybić podkowę. To dobry uczynek, ale nie pomagał w budowie świata, zwłaszcza wobec niszczenia krainy dookoła.
Na tych leśnych obszarach człowiek biały stał się narzędziem Niszczyciela. Alvin wiedział to dobrze. Ludzie rozbijali wszystko lepiej nawet niż woda. Każde padające drzewo, każdy borsuk, szop, jeleń i bóbr zabity bez zgody, wszystko to był mord dokonywany na krainie. Kiedyś równowagę utrzymywali Czerwoni, ale teraz ich zabrakło, zginęli albo odeszli na zachód od Mizzipy. Niektórzy, jak Irrakwa i Cherriky, w głębi serca stali się biali i z podwiniętymi rękawami pracowali ciężko, by niszczyć krainę szybciej nawet niż Biali. Nie pozostał nikt, kto by się starał utrzymać ją przy życiu.
Alvin miał czasem wrażenie, że jest jedynym człowiekiem, który nienawidzi Niszczyciela i chce budować przeciwko niemu. A nie miał pojęcia, jak się do tego zabrać, jaki powinien być jego następny krok. Pewnie żagiew, która dotknęła go przy porodzie, mogłaby go nauczyć, jak stać się prawdziwym Stwórcą. Ale odjechała, uciekła tego ranka, kiedy on przybył. To nie był przypadek. Zwyczajnie nie chciała go niczego uczyć. Los przeznaczył mu wielkie dzieło i nie dał nikogo do pomocy.
Chcę tego dokonać, myślał Alvin. Mam wolę, by stać się tym, kim powinienem, i mam w sobie moc… jeśli tylko zrozumiem, jak jej używać. Ale ktoś musi mnie tego nauczyć.
Nie kowal. To pewne. Chciwy staruch. Alvin wiedział, że Makepeace Smith próbuje uczyć go jak najmniej. Nie zdawał sobie chyba sprawy, jak wiele Alvin nauczył się sam, podpatrując mistrza, gdy ten niczego się nie domyślał. Stary Makepeace nie miał zamiaru wypuścić swego ucznia. Czeka mnie wielka praca, dzieło do wykonania, jak tych ludzi z Biblii albo Ulissesa czy Hektora, a za nauczyciela mam tylko kowala tak chciwego, że muszę wykradać mu wiedzę, choć ta prawnie mi się należy.
Czasem gniew aż gorzał w Alvinie. Czasem chłopiec marzył, żeby zrobić coś niezwykłego, co pokaże Makepeace'owi Smithowi, że jego terminator nie jest już małym dzieckiem, które nie wie, że jest oszukiwane. Co by zrobił Makepeace Smith widząc, jak Alvin palcami rozbija żelazo? Albo jak prostuje hufnal, żeby był tak samo mocny jak przed skrzywieniem? Albo leczy kruche żelazo, które pękło pod młotem? Gdyby zobaczył, że Alvin może rozkuć blachę tak cienko, że prześwitują przez nią promienie słońca, a tak mocną, że nie można jej złamać?
Ale to było głupie myślenie i Alvin wiedział to dobrze. Za pierwszym razem Makepeace Smith mógłby rozdziawić gębę ze zdumienia, mógłby nawet zemdleć, ale dziesięć minut później zacząłby kombinować, jak na tym zarobić. I Alvin już na pewno nie wyrwałby się na wolność przed terminem. Jego sława by rosła, to pewne, i zanim skończyłby dziewiętnaście lat i Smith musiałby go puścić, byłby już zbyt znany. Ludzie nie daliby mu spokoju. Musiałby leczyć, przenikać, naprawiać, kształtować skały… robić to, co ani o krok nie zbliży go do celu, dla którego się narodził. Jeśli zaczną mu przyprowadzać chorych i kaleki, jak znajdzie czas, by zostać kimś innym niż tylko doktorem? Kiedy się już dowie, jak zostać Stwórcą, dość będzie czasu na leczenie.
Zaledwie tydzień przed masakrą nad Chybotliwym Kanoe Prorok Lolla-Wossiky ukazał mu wizję Kryształowego Miasta. Ałvin wiedział, że kiedyś, w przyszłości, do niego będzie należała budowa tych wież z lodu i światła. To przeznaczył mu los, nie pracę wiejskiego uzdrawiacza. I póki nie zakończy służby u Makepeace'a Smitha, musi swój prawdziwy dar zachować w sekrecie.
Dlatego nie planował ucieczki, choć był już dość duży i nikt nie poznałby w nim zbiegłego terminatora. Co by mu przyszło z wolności? Najpierw musi się dowiedzieć, jak być Stwórcą. Inaczej wszystko jedno czy odejdzie, czy zostanie tutaj.
Dlatego nigdy nie zdradzał, co potrafi, i rzadko korzystał ze swego daru. Tylko przy podkuwaniu koni i kiedy wyczuwał śmierć krainy wokół siebie. Ale przez cały czas w głębi serca pamiętał, kim jest w istocie. Stwórcą. Cokolwiek to oznacza, nim właśnie jestem. Dlatego Niszczyciel próbował mnie zabić, jeszcze zanim przyszedłem na świat, a potem w setce wypadków czy prawie morderstw, kiedy byłem dzieckiem w Vigor Kościele. Dlatego czai się teraz w pobliżu, obserwuje mnie, czeka na okazję, żeby mnie dostać. Wyczekuje może na taką chwilę jak dzisiaj, kiedy jestem sam w mroku — tylko ja, łopata i gniew, że muszę wykonywać pracę, która pójdzie na marne.
Hank Dowser. Co to za człowiek, który nie chce wysłuchać dobrej rady? Jasne, różdżka mocno uderzyła o ziemię. W tym miejscu woda chciała wyrwać się na powierzchnię. Ale się nie wyrwała — z powodu skalnej płyty, leżącej tu najwyżej cztery stopy pod ziemią. Niby dlaczego powstała tu naturalna łąka? Wielkie drzewa nie mogły zapuścić korzeni, bo woda spływała po kamieniu, a korzenie nie mogły przebić skały, żeby sięgnąć do wody poniżej. Hank Dowser umiał znaleźć wodę, ale nie wiedział, co się znajduje pomiędzy wodą a powierzchnią. To nie jego wina, oczywiście. Ale jego wina, że nie chce się nawet zastanowić, co może się tam znaleźć.
I oto Alvin kopał elegancką studnię. I oczywiście ledwie zdążył zaokrąglić ściany wykopu, klang klang kling łopata zadzwoniła o skałę.
Ten nowy dźwięk przywołał na krawędź wykopu Arthura Stuarta. Malec zajrzał do środka.
— Donk donk — powiedział. I klasnął w dłonie.
— Słusznie: donk donk — zgodził się Alvin. — Będę tu donkował o solidne skały na całym obwodzie tej dziury. I możesz się założyć, że nie powiem tego Makepeace'owi Smithowi. Mówił, że nie dostanę jeść ani pić, dopóki nie znajdę wody. Nie mam zamiaru wracać do domu przed zmrokiem i skamleć o kolację tylko dlatego, że trafiłem na skałę. Nic z tego.
— Donk — odpowiedział chłopiec.
— Wykopię stąd wszystko, aż zostanie goły kamień.
Zbierał ziemię, skrobiąc łopatą nierówną powierzchnię skały. Ale wciąż była brunatna i brudna. Alvin nie był zadowolony. Chciał, żeby kamień lśnił bielą. Nikt go nie widział oprócz Arthura Stuarta, a to przecież jeszcze dziecko. Dlatego Alvin użył swojego daru… jak jeszcze nigdy, odkąd opuścił Vigor Kościół. Sprawił, że ziemia spłynęła z kamienia, zsunęła się na boki, pod ściany studni.
I natychmiast kamień stał się tak biały i błyszczący, że przypominał jeziorko odbijające ostatnie blaski dnia. Ptaki wieczoru śpiewały wśród drzew. Pot ściekał Alvinowi z czoła tak obficie, że krople pozostawiały na skale małe ciemne plamki.
Читать дальше