— Początek. — Halt skinął głową. — Pamiętasz, co mówiłem ci wczoraj wieczorem?
Will przytaknął. Minionej nocy, a także i jeszcze poprzedniej, Halt cichym, spokojnym głosem wyjaśnił mu, jak ma się zachowywać podczas zgromadzenia. Ostatnio omawiali taktykę na wypadek zasadzki — takiej właśnie, o której teraz mówił zwiadowca.
— A kiedy… — zaczął, ale nagle Halt zamarł w bezruchu, jednocześnie unosząc palec i nakazując ciszę. Will natychmiast zamilkł. Zwiadowca odwrócił lekko głowę do tyłu. Oba konie nadal podążały naprzód, nie zmieniając rytmu swych kroków.
— Słyszysz? — spytał szeptem Halt. Will także spojrzał przez ramię. Wydawało mu się, że słyszy gdzieś z tyłu cichy stukot kopyt. Nie był tego jednak pewien. Tętent ich własnych koni skutecznie zagłuszał wszelkie inne podobne dźwięki. Jeśli za nimi ktoś był, jechał konno w dokładnie tym samym rytmie.
— Zmiana kroku — syknął Halt. — Na trzy: jeden… dwa… trzy!
Jednocześnie trącili swoje wierzchowce czubkiem lewej stopy w okolicy lewej łopatki. Był to jeden z wielu sygnałów, na które nauczono reagować Wyrwij a i Abelarda.
W tej samej chwili oba konie zawahały się, zwolniły na sekundę, opuszczając jeden krok — by zaraz znów ruszyć naprzód miarowym stępem.
Jednak ta krótka chwila opóźnienia spowodowała, że Will usłyszał jakby echo ich kroków dobiegające z minimalną zwłoką. Trwało to tylko chwilę, bo zaraz potem ten ktoś, kto podążał za nimi, również zmienił rytm końskich kroków i znów nie było niczego słychać.
— Koń zwiadowcy — rzekł cicho Halt. — Dam głowę, że to Gilan.
— Skąd możesz wiedzieć? — spytał Will.
— Tylko koń zwiadowcy może tak szybko zmienić krok. A Gilan dlatego, że to zawsze jest on. Wyłazi ze skóry, żeby mnie przechytrzyć.
— Dlaczego? — na to pytanie Halt obdarzył Willa surowym spojrzeniem.
— Dlatego, że był moim ostatnim uczniem — wytłumaczył. — A z jakiegoś niezrozumiałego powodu byli uczniowie wprost marzą o tym, by przyłapać swojego mistrza z opuszczonymi portkami. — Spoglądał na Willa tak oskarżycielsko, że chłopak już zamierzał zaprotestować i zapewnić go, że on nigdy nie zachowa się w ten sposób. Uświadomił sobie jednak, że prawdopodobnie nie omieszka spróbować, i to w dodatku przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie powiedział więc nic.
Halt znów dał sygnał, który oznaczał „milczeć — uwaga!”. Wpatrywał się w drogę przed nimi.
— To będzie dobre miejsce — rzekł po chwili. — Gotów? Trakt przebiegał obok dużego drzewa, którego gałęzie zwisały tuż nad ich głowami. Will przyjrzał mu się przez chwilę i skinął głową. Wyrwij oraz Abelard zbliżyły się od tego miejsca równomiernym krokiem. Gdy były już całkiem blisko, Will wysunął stopy ze strzemion i stanął w kucznej pozycji na grzbiecie Wyrwija. Konik podążał niezmiennym rytmem.
Gdy zaleźli się pod gałęziami, Will wyciągnął ramiona i chwycił się najniższej z nich, podciągając się do góry. W tej samej chwili konik zaczął uderzać kopytami nieco mocniej, wybijając każdy krok głośniej, by śledzący ich człowiek nie mógł się zorientować, że oto nagle wierz chowiec wyzbył się ciężaru.
Will bezgłośnie wspiął się na drzewo, aż znalazł gałąź, która zapewniała mu solidne oparcie, a zarazem dobrą widoczność. Spostrzegł Halta i oba konie oddalające się traktem.
Gdy dotarli do następnego zakrętu, Halt dał znać Wyrwijowi, by szedł dalej przed siebie, a sam spiął wodze Abelarda i zeskoczył z siodła. Upadł na kolana, jakby szukał na ziemi jakichś śladów.
Teraz Will wyraźnie słyszał stukot kopyt konia podążającego ich śladem. Spojrzał w tamtą stronę, ale poprzedni zakręt wciąż skrywał jeźdźca i jego wierzchowca.
A potem dźwięk kopyt umilkł.
Willowi zaschło w ustach, a serce biło wciąż mu mocniej i mocniej. Gotów byłby się założyć, że taki łomot musi być słyszalny w promieniu pięćdziesięciu metrów. Jednak szkolenie nie poszło na marne, toteż stał bez ruchu na gałęzi drzewa, w cieniu liści… i spoglądał na drogę.
Dostrzegł ruch!
Dostrzegł go właściwie kątem oka, jakby to było tylko złudzenie. Spoglądał w to miejsce przez sekundę czy dwie, nim przypomniał sobie nauki Halta: „Nie skupiaj uwagi na jednym punkcie. Przez cały czas obserwuj tak szeroki zakres przestrzeni, na ile to możliwe. Twoja uwaga nie może ani przez chwilę pozostać bezczynna. Dostrzeżesz go jako ruch, nie jako postać. Pamiętaj, on także jest zwiadowcą i doskonale opanował sztukę pozostawania niewidzialnym”.
Will wyostrzył wzrok, by dostrzegać jak najwięcej i patrolować leśny gąszcz. Nie minęło kilka sekund, a jego umysł zarejestrował kolejny ruch. Oto gałąź wróciła na swoje miejsce, gdy niewidzialna sylwetka zmierzała swemu celowi, potem dziesięć metrów dalej lekko zakołysał się krzak. Za chwilę znów spostrzegł kępę wysokiej trawy, której źdźbła rozprostowywały się — przed chwilą ktoś postawił tam stopę.
Will stał w bezruchu. Nie mógł nadziwić się, że śledzący ich osobnik potrafił przemieszczać się przez las tak sprawnie, że wciąż jeszcze nie zdołał go zobaczyć. Najwyraźniej ten drugi zwiadowca pozostawił konia w tyle i skradał się w stronę Halta pieszo. Will rzucił okiem w stronę swojego mistrza. Nauczyciel nadal zdawał się skupiony na jakichś śladach, dostrzeżonych w pyle drogi.
Kolejne poruszenie w lesie. Niewidoczny zwiadowca minął kryjówkę Willa i kierował się w stronę drogi, zamierzając zaskoczyć Halta od tyłu.
Nagle, jakby znikąd, pośrodku drogi wyrosła postać w szarozielonym płaszczu — jakieś dwadzieścia metrów od przycupniętego Halta. Will zamrugał oczami. Przed chwilą go tam nie było, a teraz jakby się zmaterializował — no właśnie, pojawił się jakby znikąd. Dłoń Willa powędrowała z wolna ku kołczanowi i znieruchomiała. Poprzedniej nocy Halt pouczył go: „Zaczekaj, aż zacznie rozmowę. Dopóki będzie milczał, dosłyszy twoje najlżejsze poruszenie”.
Will skarcił się w duchu za pochopny odruch. Miał nadzieję, że… ale nie, najwyraźniej powstrzymał się na czas. Usłyszał młodzieńczy, radosny głos:
— Halt! Halt!
Halt odwrócił się i powoli wyprostował, otrzepując przy tym kurz z kolan. Przechylił głowę na bok, przyglądając się postaci wyrosłej pośrodku drogi; mężczyzna opierał się niedbale o długi łuk, taki sam jak łuk Halta.
— O, Gilan — odpowiedział. — Widzę, że nadal trzymają się ciebie psie figle.
Wysoki zwiadowca wzruszył ramionami i uśmiechnął się:
— Zapewne, a ty właśnie padłeś ofiarą jednego z nich drogi mistrzu.
Gdy Gilan wypowiadał te słowa, ręka Willa zdążała w żółwim tempie, lecz nieuchronnie, ku kołczanowi. Dobył strzały i umieścił ją na cięciwie.
Teraz znów przemówił Halt:
— Doprawdy? — zdziwił się. — Jakiegoż to znów żartu padłem ofiarą?
Gdy Gilan odpowiadał swemu dawnemu mistrzowi, w jego głosie wyraźnie słychać było rozbawienie:
— Daj spokój, Halt. Przyznaj się. Raz wreszcie udało mi się wywieść cię w pole. A próbowałem już od tylu lat!
Halt w zamyśleniu podrapał się po brodzie.
— Prawdę mówiąc, nie jestem w stanie pojąć, co cię skłania, żeby wciąż podejmować te próby.
Gilan roześmiał się.
— Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, ile radości doznaje uczeń, jeśli uda mu się przechytrzyć swojego mistrza? Przyznaj się, nie zwlekaj. Tego roku ja jestem górą-
Podczas gdy rosły mężczyzna przemawiał, Will naciągnął łuk, mierząc precyzyjnie w pień drzewa odległy o jakieś dwa metry od Gilana. Gorączkowo powtarzał w myśli polecenia swego mistrza: „Podejdź do przeciwnika na tyle blisko, żeby przestraszyć go, kiedy strzelisz. Ąle na litość boską, nie za blisko. Może wykonać jakiś niespodziewany ruch, a nie chciałbym, żeby twoja strzała przebiła go na wylot!”
Читать дальше