W Apocrune powiewało jeszcze więcej sztandarów z portretem Korsibara, na rozkaz Prestimiona pożeglowali więc dalej. Dimithair Vort zwróciła im uwagę, że muszą jednak gdzieś odnowić zapasy i w tym celu najlepiej będzie zatrzymać się w miasteczku Stangard. Prestimion musiał się na to zgodzić. Z przyjemnością stwierdził, że tam przynajmniej nie powitały go proporce i portrety nowego Koronala.
W Stangard na uwagę zasługiwały dwie rzeczy. Przede wszystkim wodospady, tu bowiem zaczynała się wielka szczelina w powierzchni ziemi, otwierająca się na zachód. Zjawisko geologiczne, które spowodowało zapadlisko, wrzuciło także w koryto rzeki wielki, na milę długi głaz, pojedynczą bryłę różowego granitu przypominającego kształtem leżącą na boku kromkę chleba. Glayge opływała ją z obu stron. Wschodnim korytem płynęła gładko na południe, omijając miasto w drodze do dalekiego morza. Zachodnim korytem płynął mniejszy, lecz nadal potężny strumień wody i spadał przez krawędź szczeliny, tworząc pojedynczy wodospad o wysokości ponad siedmiu tysięcy stóp.
Huk wodospadu niósł się na setki mil w górę i w dół rzeki, a z bliższej odległości był wręcz nie do zniesienia. Po obu stronach zbudowano platformy dla widzów, pragnących podziwiać ten cud natury i wspaniałe powstające na dnie szczeliny tęcze, musieli jednak zakładać specjalne nauszniki, by uniknąć trwałej głuchoty.
Prestimion i jego towarzysze nie mieli ochoty na podziwianie wodospadu, przyciągała ich natomiast druga osobliwość Stangard. Z brzegu rzeki przeciwnego do wodospadu można tu było dostrzec — po raz pierwszy w podróży w górę Glayge — wznoszącą się na północnym wschodzie majestatyczną Górę Zamkową.
Wystarczyło tylko opłynąć monolit wschodnim korytem i już widziało się ją na horyzoncie, nieprawdopodobnie wielką, wyrastającą z płaskiej równiny. Gdy przesuwało się wzrokiem na północ, widać było jej kolejne, coraz wyższe granie i nagle pionowym zboczem wznosiła się po szczyt, potężna i majestatyczna nie do opisania. Z miasta ta wielka, szarobiała masa skał wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu, jakby należała do jakiegoś innego świata, świata powoli i dostojnie opadającego z nieba na planetę Majipoor.
Góra Zamkowa była najwyższa na Majipoorze, a być może, najwyższa na wszystkich zamieszkanych światach. Gdy oglądało się ją z mniejszej odległości, wydawała się ścianą blokującą niebo niczym ustawiony pionowo kontynent, lecz Stangard dzieliło od niej przeszło tysiąc mil, więc można było zobaczyć w niej prawdziwą górę, wyrastającą z szerokiej podstawy i zwężającą się do szczytu, w połowie wysokości otoczoną wieńcem chmur. Można było także marzyć, że widzi się zarysy przytulonych do jej zboczy pięćdziesięciu wspaniałych miast i koronującego szczyt wielkiego Zamku.
— Nareszcie! — krzyknął Gialaurys. — Czy w całym wszechświecie istnieje coś równie wspaniałego? Za każdym razem kiedy ją zobaczę, zachwyca mnie tak, że mam ochotę się rozpłakać! — Klepnął stojącego obok Svora po plecach tak mocno, że diuk omal się nie przewrócił. — No i co, dzielny Svorze? Co powiesz? Czy to nie najwspanialszy widok we wszechświecie? Naciesz oczy, przyjacielu.
— Rzeczywiście, widok jest wspaniały — odparł Svor, który rozkaszlał się po uderzeniu, a teraz poruszał ramionami, jakby próbował wbić je z powrotem w stawy. — Doprawdy wspaniały, przyjacielu, i zapewniam cię, że podziwiam go z całego serca, mimo iż twa serdeczność pozbawiła mnie, mam wrażenie, kilku zębów.
Prestimion wpatrywał się w Górę z napięciem. Oczy miał wilgotne. Mijały minuty, lecz nie odrywał od niej wzroku. Milczał. Septach Melayn podszedł od tyłu i wyszeptał mu do ucha:
— Tam jest twój Zamek, panie. Prestimion skinął głową, lecz milczał nadał.
W Stangard pozostali krótko. Nilgir Sumanand, który wyszedł na ląd wraz z kapitan Vort, poinformował, że i tu na ulicach pojawiły się portrety Lorda Korsibara. Nie w takiej ilości jak w Makroposopos, niemniej dowodziło to, że do ludzi dotarła wiadomość o zmianie władzy i zaakceptowali tę zmianę, jeśli nie z entuzjazmem, to przynajmniej bez oburzenia.
„Termagant” popłynął dalej. W żyznej dolinie miasta stały jedno przy drugim: Nimivan, Threiz, Hydasp, Davanampiya, Mitripond, Storp. Nad brzegami Glayge mieszkały miliony ludzi. Teren zaczął się wznosić, w dali wystrzelała niebosiężna Góra. Kiedy wzdłuż brzegów patrzyli na północ, mieli teraz wrażenie, że Góra wali się na nich z nieba, „Termagant” zaś wydawał się płynąć pionowo, dzielnie wspinając się po ścianie wody.
Z obu stron pojawiły się dopływy Glayge, rzeki i strumyki spływające po zboczu Góry. Mijali je i nurt rzeki kurczył się w ich oczach, zwężał i przyspieszał biegu. Jerrik, Ganbole, Sattinor, Vrove, nadal nazywane miastami, były w zasadzie tylko rybackimi osadami, a nie zamożnymi metropoliami. Kryły się w gęstych, ciemnozielonych lasach, które podchodziły pod sam brzeg rzeki.
W Amblemorn kończyła się ta część podróży, którą można było odbyć rzeką. Wyżej Glayge zmieniała się w jeden z wielu górskich strumieni. Podróżnicy pożegnali się z Dimithair Vort i zaczęli szukać lataczy do wynajęcia, którymi mieli przebyć całą pozostałą drogę do Zamku.
Poszukiwania zajęły kilka dni. Nie mieli wyboru, musieli czekać w Amblemorn, wielkim starożytnym mieście o wąskich, krętych uliczkach i grubych murach zarośniętych dzikim winem.
Z pięćdziesięciu wzniesionych na zboczach Góry miast Amblemorn było najstarsze. Stąd ruszały wyprawy pionierów, którzy przed dwunastoma tysiącami lat rozpoczęli podbój Góry, wspinając się po nagiej skale i instalując maszyny, które na te martwe zbocza wprowadziły ciepło, światło i nadającą się do oddychania atmosferę. Kawałek po kawałku budowali swe królestwo, aż wreszcie całą Górę otoczyła wieczna, wonna wiosna, nawet jej wierzchołek, który tkwił w mroku kosmosu. Pośrodku Amblemorn zbudowano pomnik z czarnego velathyńskiego marmuru; stał on w parku wśród drzew halatinga, charakteryzujących się gładkimi pniami, przez okrągły rok kwitnących wspaniałymi szkarłatnymi i złotymi kwiatami, i oznaczał miejsce, w którym dawno temu kończyła się roślinność. Wyryto na nim napis:
POWYŻEJ WSZYSTKO BYŁO NIEGDYŚ MARTWE
W mieście również powiewały flagi z portretem nowego Koronala, jedną przyczepiono nawet do postumentu pomnika.
Prestimion próbował ją ignorować. Skupił się na samym pomniku — iglicy z gładkiego kamienia — i w myśli cofnął się o trzynaście tysięcy lat historii Maijpooru, do dnia, w którym przybyli tu pierwsi koloniści, w którym budowano pierwsze miasta, do podboju Góry. Osiągnęli niebosiężny szczyt, cóż za wspaniały tryumf! I przez tysiące lat żyli w spokoju, w harmonii, na wielkiej, ciepłej, pięknej planecie, budując miasta wielkie i piękne, znajdując miejsce dla piętnastu miliardów istot, nie niszcząc urody świata…
Przy pomniku byli także inni, mieszkańcy Amblemorn. Prestimion wyobraził sobie, jak myślą: „Oto Prestimion, który miał zostać Koronalem, a teraz jest nikim”. Przez moment krew się w nim wzburzyła, a w głowie zakręciło mu się od gniewu spowodowanego tak wielką stratą.
Opanował się z trudem. Nie, powiedział sobie, przecież nie wiedzą, kim jestem, a gdyby nawet wiedzieli, co z tego? Nie mam powodu do wstydu. Może przyjdzie chwila, gdy świat wróci na właściwe tory, może wszystko skończy się dobrze. Albo umrę, próbując go naprawić i nic już nie będzie mnie obchodziło.
Gdy tylko przygotowano latacze, wędrowcy bez zwłoki ruszyli w drogę.
Читать дальше