Nie rozpalał ognia. To zbyt ryzykowne, zresztą nie miał czasu na wędzenie mięsa — wciąż był zbyt blisko fortu Białego Mordercy Harrisona. Poza tym mięsa nie było wiele. Zjadł wszystko na surowo, co wymagało długiego żucia, ale smakowało dobrze i mocno. Każdy Czerwony wie, że kiedy nie można wędzić mięsa, trzeba jak najwięcej nieść we własnym brzuchu. Lolla-Wossiky wsunął skórkę za przepaskę biodrową, podniósł beczułkę na ramię i pomaszerował na północ. Białe światło lśniło przed nim, bestia snów przyzywała, przynaglała go do marszu. Rozbudzę cię, mówiła bestia snów. Zakończę twój sen.
Biały człowiek słyszał o bestii snów. Biały człowiek myślał, że Czerwony idzie do lasu i śni. Głupi biały człowiek niczego nie rozumiał. Całe życie jest z początku tylko długim snem. Człowiek zasypia w chwili narodzin i nie budzi się, nie budzi się nigdy… dopóki pewnego dnia nie zawoła go bestia snów. Idzie wtedy do lasu, czasem tylko kilka kroków, a czasem na koniec świata. Idzie, aż spotka bestię, która go wezwała. Ta bestia nie istnieje we śnie. Bestia budzi człowieka ze snu. Bestia pokazuje mu, kim jest naprawdę, uczy, gdzie jest jego miejsce w krainie. A potem człowiek wraca do domu przytomny, nareszcie rozbudzony, i mówi szamanowi, swojej matce i siostrom, czym była bestia snów. Niedźwiedziem? Borsukiem? Ptakiem? Rybą? Jastrzębiem albo orłem? Pszczołą albo szerszeniem? Szaman opowiada legendy i pomaga człowiekowi wybrać imię do życia na jawie. Matka i siostry nadają imiona wszystkim jego dzieciom, tym narodzonym i tym jeszcze nie narodzonym.
Wszyscy bracia Lolli-Wossiky już dawno spotkali swoje bestie snów. A teraz jego matka nie żyła, a obie siostry odeszły i zamieszkały z innym plemieniem. Kto nada imiona jego dzieciom?
Ja wiem, powiedział Lolla-Wossiky. Wiem. Jednooki whisky-Czerwony, Lolla-Wossiky, nie będzie miał dzieci. Ale Lolla-Wossiky odszuka swoją bestię snów. Lolla-Wossiky przebudzi się. Lolla-Wossiky zdobędzie swoje imię do życia na jawie.
I wtedy zrozumie, czy powinien żyć dalej, czy umrzeć. Jeśli ucichnie czarny szum, a jawa nie nauczy go nic ponad to, co wie w tej chwili, Lolla-Wossiky zaśnie w rzece, a ta poniesie go aż do morza, daleko od krainy i czarnego szumu. Ale jeśli na jawie znajdzie jakiś powód, by żyć dalej, z czarnym szumem czy bez, wtedy Lolla-Wossiky będzie żył, żył przez długie lata picia i bólu, bólu i picia.
Lolla-Wossiky pił cztery łyki każdego ranka i cztery łyki każdego wieczora. Potem zasypiał. Miał nadzieję, że kiedy przebudzi go bestia snów, będzie mógł umrzeć.
Któregoś dnia stanął nad brzegiem czystego strumienia. Czarny szum przesłaniał mu wzrok i grzmiał w uszach. Wielki brunatny niedźwiedź stał nieruchomo w strumieniu. Nagle uderzył mocno łapą o powierzchnię wody i w powietrze wyfrunęła ryba. Niedźwiedź pochwycił ją w zęby, kłapnął dwa razy i połknął. Ale nie jedzenie zwróciło uwagę Lolli-Wossiky. To oczy zwierzęcia.
Niedźwiedź nie miał jednego oka, tak jak Lolla-Wossiky. Lolla-Wossiky zaczął się zastanawiać, czy może spotkał bestię snów. Ale nie. Białe światło, które go przyzywało, lśniło wciąż na północy, nieco na zachód od tego miejsca. Zatem niedźwiedź nie był bestią snów, był częścią snu.
Mimo to może przekazuje Lolli-Wossiky wiadomość. Może znalazł się tutaj, gdyż kraina chciała coś mu powiedzieć.
Oto pierwsze, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy niedźwiedź chwytał w zęby rybę, spoglądał jedynym okiem, patrzył na błysk słońca na rybich łuskach. Lolla-Wossiky wiedział o tym, gdyż sam często przechylał głowę na bok, tak jak niedźwiedź.
Oto drugie, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy niedźwiedź spoglądał na wodę, kiedy sprawdzał, gdzie pływają ryby, żeby którąś uderzyć, wtedy patrzył swoim drugim okiem… okiem, którego nie miał. Tego Lolla-Wossiky nie rozumiał. Bardzo dziwne.
A oto ostatnie, co zauważył Lolla-Wossiky: kiedy przyglądał się niedźwiedziowi, miał zamknięte swoje zdrowe oko. Otworzył je; rzeka wciąż była tam, gdzie poprzednio, pozostał blask słońca, ryby nadal wyskakiwały w powietrze i znikały, ale nie widział niedźwiedzia. Lolla-Wossiky mógł zobaczyć niedźwiedzia tylko wtedy, kiedy zamknął swoje zdrowe oko.
Lolla-Wossiky wypił z beczułki dwa łyki i niedźwiedź zniknął.
Pewnego dnia Lolla-Wossiky wkroczył na drogę białego człowieka i miał wrażenie, że to rzeka faluje mu pod stopami, że porywa go prąd. Zrobił kilka niepewnych kroków, potem chwycił rytm i pobiegł z beczułką na ramieniu. Czerwony nigdy nie wchodził na drogę Białych. W suche dni ziemia tam była za twarda, w czasie deszczu błoto zbyt głębokie, a koleiny sięgały jak ręce białego człowieka, żeby skręcić kostkę Czerwonego, przewrócić go, połamać. Tym razem jednak grunt był miękki jak sprężysta trawa nad rzeką — dopóki Lolla-Wossiky podążał we właściwym kierunku. Już nie w stronę światła, gdyż światło jarzyło się delikatnie wokół niego. Wiedział, że bestia snów jest już bardzo blisko.
Droga trzykrotnie przebiegała nad wodą — dwa małe strumyki i jeden większy — i zawsze były tam mosty z ciężkich belek i solidnych desek, z dachami jak na domach Białych. Na pierwszym moście Lolla-Wossiky przystanął na długą chwilę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widział. Oto znalazł się w miejscu, gdzie powinna płynąć woda, a jednak most był tak ciężki i mocny, ściany tak grube, że wcale wody nie widział ani nie słyszał.
Rzeka nienawidziła tego. Lolla-Wossiky słyszał, jak się gniewa, jak chciałaby zerwać ten most. Jak zwykle u Białych, pomyślał. Biali muszą zdobywać, muszą odbierać krainie jej części.
A jednak, stojąc na moście, zauważył coś innego. Chociaż whisky ulotniła się prawie całkiem, czarny szum nie był tutaj tak głośny. Od dawna nie słyszał tak dobrze zielonej ciszy. A jeśli czarny szum przynajmniej częściowo pochodzi z rzeki? Jak to możliwe? Rzeka nie mogła się gniewać na czerwonego człowieka. A żadna budowla Białych nie mogła doprowadzić Czerwonego bliżej krainy. A jednak to właśnie się tu zdarzyło. Lolla-Wossiky pospiesznie ruszył dalej. Może kiedy bestia snów go obudzi, zrozumie, o co tu chodzi.
Droga prowadziła na łąki, gdzie stało kilka budynków białych ludzi. Dużo wozów. Spętane konie skubały trawę. Stukanie żelaznych młotków, uderzenia siekier o drewno, zgrzyt pił sunących tam i z powrotem — wszystkie odgłosy mordowania lasu przez Białych. Miasteczko białego człowieka.
Ale nie całkiem miasteczko białego człowieka. Lolla-Wossiky zatrzymał się na skraju otwartego terenu. Dlaczego ta osada różniła się od innych, czego tu brakuje, co spodziewał się zobaczyć?
Palisada. Nie było palisady.
Gdzie Biali się chowają? Gdzie zamykają pijanych Czerwonych i białych złodziei? Gdzie trzymają swoje strzelby?
— W górę! Raz dwa trzy! — Głos Białego zabrzmiał potężnie jak dzwon w rozgrzanym powietrzu słonecznego popołudnia.
Na trawiastym wzgórku odległym o jakieś pół mili wzniosła się w górę niezwykła konstrukcja. Lolla-Wossiky nie widział ludzi, którzy ją podnoszą, gdyż patrzył pod niewłaściwym kątem: wszyscy kryli się za grzbietem wzgórza. Ale widział, jak staje rama ze świeżego drewna. Drągi podpierały ją u szczytu i prowadziły na właściwe miejsce.
— Teraz boczną ścianę! Raz dwa trzy!
Kolejna rama stanęła wolno, bardzo wolno, pod kątem do pierwszej. Teraz Lolla-Wossiky dostrzegł ludzi. Biali chłopcy wspięli się na ramy, wznieśli młotki i uderzając jak tommy-hawkami zmuszali drewno do posłuszeństwa. Stukali tak przez chwilę, po czym stanęli wszyscy trzej na samym szczycie szkieletów ścian, z młotkami wzniesionymi jak włócznie wyrwane właśnie z ciała dzikiego bizona. Odsunięto drągi podpierające, a ściany stały pewnie, podtrzymując się nawzajem. Rozległy się okrzyki radości.
Читать дальше