Przy takiej ilości okrętów stłoczonych w dokach Videssos, wprost przylegających do siebie burtami, przybycie jednego więcej kupca z Kypas w ziemiach zachodnich nie powinno było zrobić żadnej różnicy. Ale ten okręt zawierał coś więcej niż ładunek wina; wiadomości, które przywiózł, rozeszły się po mieście lotem błyskawicy. Gdy w Videssos dwójka ludzi o czymś się dowiedziała, wiedziało o tym wkrótce całe miasto.
Phostis Apokavkos przyniósł nowiny do koszar legionistów. Był zawsze dobrze zorientowany, zarabiając na życie w złodziejskiej dzielnicy miasta, zanim został przygarnięty przez Rzymian. Teraz wpadł jak szalony do środka, z wściekłością wypisaną na jego pociągłej twarzy.
— Niech szlag trafi plugawych cudzoziemców! — krzyczał.
Głowy poderwały się do góry, ręce instynktownie sięgnęły po broń. Videssos był kosmopolityczne, a zarazem ksenofobiczne; krzyk taki jak ten, zbyt często był hasłem podrywającym motłoch do walk. Żołnierze uspokoili się, gdy zobaczyli, że był to tylko Apokavkos i przeklinali go za ten nagły alarm.
— Czy nas też masz na myśli, Phostis? — zapytał łagodnie Skaurus.
— Co? Och, nie panie! — odrzekł Apokavkos, zszokowany. Jego ręka powędrowała do góry w eleganckim pozdrowieniu legionistów. Czasami był on — pomyślał trybun — bardziej rzymski niż sami Rzymianie. Dali mu szansę, której inaczej nigdy nie miałby na swojej farmie na dalekim zachodzie czy w stolicy, a w zamian zyskali jego pełne oddanie. Teraz golił się jak Rzymianie, przeklinał po łacinie, i jak wszyscy rekruci, którzy dołączyli do ludzi Marka w Videssos, nosił znak legionów na ręce.
— To ci znienawidzeni przez Phosa heretycy z Namdalen, panie — zaczął wyjaśniać. W pewnych kwestiach wciąż był Videssańczykiem.
— Ludzie Utpranda? — niepokój na nowo ogarnął Marka, tak jak i jego żołnierzy. Rzymianie zajmowali się już zamieszkami, rozdzielając miejskie pospólstwo i ludzi z Księstwa. Był to taki rodzaj służby, na myśl o którym każdemu żołnierzowi robiło się niedobrze.
Ale Apokavkos pokręcił głową.
— Nie, to nie ci pluskwiarze; dookoła jest wystarczająco dużo uczciwych ludzi, żeby utrzymać ich w porządku. — Splunął z obrzydzeniem na podłogę. — To banda Draxa.
— O czym ty mówisz?! Wyduś to z siebie, człowieku! — zawołali legioniści, ale Marek czuł, jak cierpnie mu skóra. Miał straszliwe uczucie, że wie, co teraz usłyszy.
— To skurwysyński pirat — mówił Apokavkos. — Wysłać go za Cieśninę Bydła, żeby uciszył rebelię, a już mu się wydaje, że jest królem. Ten gównojad, ten pomiot Skotosa zabrał nasze ziemie na zachodzie!
Ziemia! — zawołał obserwator z bocianiego gniazda, wysoko na maszcie „Zdobywcy”. — Och, chwała niech będzie bogom! — wykrzyknął Viridoviks. — Już myślałem, że zapomnieli o tym słowie.
Rumiana zazwyczaj twarz Gala była teraz blada i ściągnięta bólem. Zimny pot pozlepiał jego rude włosy i długie wąsiska. Trzymając się kurczowo relingu na prawej burcie „Zdobywcy”, czekał aż dopadnie go następny atak morskiej choroby.
Nie musiał czekać długo. Podmuch wiatru przyniósł ze sobą smród gorącego oleju i smażonych ryb z kuchni na rufie statku. Wywołało to nowy paroksyzm wymiotów. Po twarzy spływały mu łzy.
— Już trzeci dzień! Byłbym zimnym trupem, gdyby to miało trwać tydzień.
W swym udręczeniu mówił po celtycku, a tego języka nikt na pokładzie — w całym tym świecie — nie rozumiał. To jednak nie dlatego załoga statku i dyplomaci, którym towarzyszył, przyglądali mu się z ciekawością i współczuciem. Wody Morza Videssańskiego były prawie nieruchome i to, że ktoś był w stanie zachorować przy takiej świetnej pogodzie, graniczyło z cudem. Viridoviks przeklinał swój słaby żołądek, ale przerwał, gdy ten znowu zaczął wyprawiać harce.
Z kuchni wyłonił się Gorgidas, trzymający w rękach misę parującego obficie rosołu wołowego. Grek mógł twierdzić, że porzucił medycynę dla historii, ale w głębi serca wciąż był lekarzem. Niepokoił go kiepski stan Viridoviksa tym bardziej, że zupełnie nie rozumiał tej słabości tryskającego zazwyczaj zdrowiem Gala.
— Masz, wypij to — powiedział.
— Weź to ode mnie — skrzywił się Viridoviks. — Nie chcę. Gorgidas zgromił go wzrokiem. Jeżeli cokolwiek w świecie mogło wzbudzić jego gniew, to był to świadomie głupi pacjent.
— Wolisz zamiast tego rzygać powietrzem? Nie przestaniesz, dopóki nie wpłyniemy do portu; lepiej by było, żebyś miał co z siebie wypluwać.
— Jasne, jak i to, że morze to pieprzone, znienawidzone przez bogów miejsce — powiedział Gal, ale pod nieubłaganym spojrzeniem Gorgidasa wysiorbał cały rosół. Kilka minut później zwrócił morzu większość z tego, co wypił.
— Ale syf. Niech śmierdzące gówno pochłonie tego gnojka, co wymyślił okręty. To wstyd, że jestem na jednym z nich z powodu kobiety!
— A czego byś chciał po tym, jak dałeś kosza kochance Imperatora? — zapytał Gorgidas retorycznie.
Bezmyślność Viridoviksa w tej kwestii naprawdę go złościła. Komitta Rhangawe miała temperament wystarczająco gorący, by smażyć na nim mięso, a gdy Viridoviks nie chciał porzucić dla niej innych swych kobiet zagroziła, że pójdzie do Thorisina Gavrasa i powie mu, że Gal ją zgwałcił; stąd jego nagły wyjazd z Videssos.
— Tak, pewnie masz rację, nauczycielu, ale nie musisz mi tu prawić kazań. — Zielone oczy Celta zmierzyły Gorgidasa zimnym spojrzeniem. — Przynajmniej nie uciekam przed samym sobą.
Lekarz odchrząknął. Riposta Viridoviksa była zbyt celna i zbyt prawdziwa, by mógł ją spokojnie zignorować. Gal był barbarzyńcą, ale na pewno nie był głupcem. Po tym jak Kwintus Glabrio zmarł na rękach Gorgidasa, pasja i treść jego życia wydała mu się do niczego nie przydatna. Jaki był z niego pożytek — myślał gorzko — skoro nie umiał uratować kochanka? Historia sprawiała wrażenie, że jest ciekawym zajęciem, nie wymagającym jednocześnie zbytniego zaangażowania.
Wątpił, czy potrafiłby to wytłumaczyć Galowi i nie bardzo też chciał. W każdym razie, jedno zdanie Viridoviksa podsumowało aż nazbyt dobrze wszystkie jego przemyślenia.
Arigh, syn Arghuna, przeszedł przez pokład i dołączył do nich, co uwolniło Gorgidasa od rozmyślań. Nawet ten nomada z dalekiego stepu za rzeką Shaum czuł się na morzu całkiem dobrze.
— Co z nim? — zapytał ostrym, przyciętym przez obcy akcent videssańskim.
— Nie za dobrze — odparł szczerze Grek. — Ale jeśli już widać ziemię, będziemy w Prista jeszcze dziś po południu, a to go powinno wyleczyć.
Płaska, śniada twarz Arigha jak zawsze pozostała niewzruszona, ale jakieś podstępne pytanie czaiło się w jego skośnych oczach.
— Koń też się kołysze, Viridoviksie. Czy ty na koniu też tak chorujesz? Przed nami wiele dni jazdy.
— Nie, nie będę chorował, ty wężu z Arshaum — odpowiedź Viridoviksa okraszona była przekleństwem pod adresem przyjaciela — Gal włożył w nie całą energię, jaka mu jeszcze została. Na koniec dorzucił: — A teraz wynocha, bo wyrzygam się na twoje śliczne skórzane buciki.
Arigh oddalił się, chichocząc.
— Końska choroba — mruczał Viridoviks. — Takie słowa mogą przyprawić człowieka o zimne dreszcze. Epona i jej klacz nie pozwoliłyby na to.
— To twoja celtycka bogini koni? — zapytał Gorgidas, jak zawsze zainteresowany tego rodzaju szczegółami.
— Ta sama. Składam jej ofiary wystarczająco często, choć prawdę mówiąc, nie robiłem tego odkąd jesteśmy w Imperium. — Gal miał zafrasowaną minę. — Powinienem to chyba nadrobić, kiedy tylko dopłyniemy do Pristy. Jeśli dożyję.
Читать дальше