— Mógłbym zostawić ją w motelu w Phoenix na czas naszego pobytu na pustyni — argumentował. — Nie musi wiedzieć, po co tam jedziemy.
— Nie.
— A w końcu, Timothy, czy to musi być taki zasrany sekret?
— Upadłeś na głowę!? Czy to przypadkiem nie ty praktycznie zmusiłeś nas do złożenia przysięgi krwi, że nigdy nikomu nie zdradzimy ani sylaby z Księgi Czaszek?
— Krzyczysz. Wszystko usłyszą.
— Właśnie. Niech słyszą. Nie chcesz tego, co? Żeby te dziewczyny usłyszały o twoim projekcie, doktorze Fu Manchu. I jednocześnie masz zamiar dopuścić ją do wszystkiego. Przestałeś myśleć, Eli.
— To może nie pojadę do Arizony.
Miałem ochotę złapać go za gardło i trochę potrząsnąć. Nie jedzie do Arizony? To on to zorganizował. On wciągnął w to jeszcze trzech niezbędnych mężczyzn. On godzina za godziną przekonywał nas, jak ważne jest, by otworzyć duszę na niewytłumaczalne, nieprawdopodobne i fantastyczne. On bódł nas argumentami każącymi odrzucić nędzny pragmatyzm i empiryzm, dokonać aktu wiary itp, itd. A teraz ujmująca córa Izraela wpuszcza go między nogi i w jednej chwili Eli gotów jest odpuścić sobie wszystko po to, by spędzić Wielkanoc trzymając ją za rękę podczas odwiedzin w Cloisters, w galerii Gugenheima i innych świątyniach kultury naszej metropolii. No, niech to wszyscy diabli. On nas w to wciągnął i — zostawiając zupełnie na boku kwestię, na ile wierzymy w ten zwariowany kult nieśmiertelności — tak po prostu się od nas nie odczepi. Księga Czaszek mówi, że kandydaci muszą stawić się czwórkami. Powiedziałem, że nie pozwolimy mu odejść. Milczał dłuższą chwilę. Gwałtowne ruchy jabłka Adama, przełykanie, znak Wielkiego Wewnętrznego Konfliktu. Prawdziwa miłość przeciw wiecznemu życiu.
— Możesz zawsze się z nią zobaczyć, kiedy znowu wrócimy na Wschód — przypomniałem mu. — Oczywiście zakładając, że będziesz jednym z tych, którzy wrócą. — Eli utknął na jednym ze swych egzystencjalistycznych dylematów. Drzwi łazienki otworzyły się i Mickey wyjrzała zza nich niewinnie, owinięta w ręcznik kąpielowy.
— Idź już — powiedziałem. — Twoja pani czeka. Zobaczymy się rano.
Gdzieś przy kuchni znalazłem drugi kibelek, ulżyłem sobie i po omacku dotarłem z powrotem do Bess, która powitała mnie cichymi, chrapliwymi westchnieniami, złapała mnie za uszy i pociągnęła między swe ruchliwe, miękkie odbijacze. Duże piersi, powiedział mi ojciec, kiedy miałem piętnaście lat, są raczej wulgarne; dżentelmeni wybierają sobie kobiety posługując się innymi kryteriami. Tak, tatku, ale wspaniałe z nich poduszki.
Wraz z Bess po raz ostatni uczciliśmy święto wiosny. Zasnąłem. O szóstej rano obudził mnie kompletnie ubrany Oliver. Ned i Eli wstali już także i też byli ubrani. Dziewczyny jeszcze spały. Zjedliśmy śniadanie w milczeniu, kawa z kanapkami, i przed siódmą, we czwórkę, ruszyliśmy w drogę. Riverside Drive w górę na Most Waszyngtona, mostem do Jersey, Osiemdziesiątą międzystanową na zachód. Prowadził Oliver. Żelazny z niego facet.
Nie jedź, mówiła LuAnn, o cokolwiek tu chodzi, nie jedź, nie mieszaj się, mnie się to nie podoba. A przecież wcale nie powiedziałem jej wszystkiego. Tylko to, co na powierzchni: religijna grupa w Arizonie, wiesz, w rzeczywistości coś w rodzaju klasztoru; Eli sądzi, że dla nas czterech wizyta tam może mieć wielką wartość duchową. Możemy sporo zyskać, powiedziałem LuAnn. A ona natychmiast zareagowała strachem. Syndrom kucharki — jeśli nie wiesz, co to jest, najlepiej się nie zbliżaj. Strach, introspekcja. Słodkie to dziecko, ale zbyt prostoduszne. Być może zareagowałaby inaczej, gdybym jej powiedział o tej sprawie z nieśmiertelnością. Ale oczywiście jestem związany przysięgą. W każdym razie nawet nieśmiertelność przeraziłaby LuAnn. Nie, powiedziałaby, musi w tym być jakiś haczyk, wyjdzie z tego coś strasznego, to dziwne, tajemnicze i przerażające, to sprzeczne z wolą Bożą. Wszyscy winniśmy Bogu śmierć. Beethoven zmarł.
Jezus zmarł. Zmarł prezydent Eisenhower. Czy myślisz, że ty zostaniesz wyzwolony od śmierci, Oliver, jeśli on i musieli umrzeć? Proszę, nie mieszaj się w to.
Śmierć. Co wie o śmierci biedna, prostoduszna LuAnn? Nawet jej dziadkowie jeszcze żyją. Dla niej śmierć jest abstrakcją, czymś, co zdarzyło się Beethovenowi i Jezusowi. Ja lepiej znam śmierć, LuAnn. Co noc widzę jej uśmiechniętą czaszkę. I muszę z nią walczyć. Muszę pluć jej w twarz. Przychodzi do mnie Eli, mówi: wiem, gdzie można wyzwolić się od śmierci, Oliver, to niedaleko, w tej tam Arizonie. Odwiedź Bractwo, zatańcz trochę, jak ci zagrają, i oni wyzwolą cię z płonącego koła. Bez przekroczenia granicy, bez zstąpienia do grobu, bez postępującego zepsucia. Wyrwa jej żądło. Jak mogłem nie skorzystać z tej szansy?
Śmierć, LuAnn. Pomyśl o śmierci LuAnn Chambers, powiedzmy w czwartek rano. Nie w 1997 roku, lecz w najbliższy czwartek rano. Idziesz po Elm Street odwiedzić dziadków i wpada na ciebie samochód w poślizgu dokładnie tak, jak wczoraj wieczorem wpadł w poślizg samochód tych biednych Portorykańczyków i… nie, odwołuję to. Nie sądzę, by nawet Bractwo Ochroniło cię przed śmiercią w wypadku, śmiercią gwałtowną; niezależnie od tego jak oni to robią nie mogą sprawiać cudów, po prostu opóźniają rozkład fizyczny. Zaczynamy od nowa, LuAnn. Idziesz sobie po Elm Street po drodze do dziadków i w twej głowie zdradziecko pęka naczyńko krwionośne. Wylew krwi do mózgu. Czemu nie? Przypuszczam, że od czasu do czasu może się to zdarzyć nawet dziewiętnastolatce. Krew wylewa ci się do mózgu, nogi uginają się i padasz na chodnik, dostajesz drgawek, kopiesz nogami i wiesz, że zdarzyło ci się coś złego, ale nie możesz nawet krzyczeć i po dziesięciu sekundach jesteś martwa. Zostałaś odjęta od wszechświata, LuAnn. Nie, to wszechświat odjęto od ciebie. Zapomnij, co się teraz zdarzy z twym ciałem, zapomnij o robakach jedzących ci brzuch, o pięknych błękitnych oczach zmieniających się w gnój i pomyśl tylko o tym, co straciłaś. Straciłaś wszystko, wschód i zachód słońca, zapach smażącego się steku, dotyk kaszmirowego swetra na skórze i dotyk moich ust na twych małych, twardych sutkach, który tak lubisz. Straciłaś Wielki Kanion, Szekspira, Londyn i Paryż, szampana i wspaniały ślub w kościele, i Paula McCartneya, i Petera Fondę, i Missisipi, i księżyc, i gwiazdy. Nigdy nie będziesz miała dzieci i nigdy nie spróbujesz prawdziwego kawioru, ponieważ leżysz martwa na chodniku i krew już stygnie ci w żyłach. Dlaczego tak ma być, LuAnn? Dlaczego znaleźliśmy się na tak wspaniałym świecie tylko po to, żeby zaraz nam wszystko zabrano? Wola Boża? Nie, LuAnn, Bóg jest miłością, Bóg nie zrobiłby nam tak okrutnego kawału; więc nie ma Boga, jest tylko śmierć. Śmierć, którą musimy odrzucić. Nie wszyscy umierają mając dziewiętnaście lat? To prawda, LuAnn. Zagrałem tu znaczonymi kartami. A co jeśli dożyłaś 1997 roku, tak, doczekałaś wspaniałego ślubu w kościele i dzieci, widziałaś Paryż i Tokio też, próbowałaś szampana i kawioru, na Boże Narodzenie poleciałaś na Księżyc ze swym mężem, bogatym lekarzem. A teraz przyszła do ciebie śmierć i mówi: — W porządku, LuAnn, fajnie było, nie, ale teraz koniec. — Paf — i masz raka macicy, gniją ci jajniki, jedna z tych kobiecych rzeczy, przerzuty z dnia na dzień, rozpadasz się na kawałki, w miejscowym szpitalu zmieniasz się w worek śmierdzących płynów. Czy to, iż przez te czterdzieści czy pięćdziesiąt lat żyłaś pełnią życia powoduje, że masz ochotę się odmeldować? Czy nie sprawia, że żart wydaje ci się jeszcze bardziej chory: widziałaś, jak wspaniałe może być życie, które ci właśnie zabrano? Ty o tym nigdy nie myślałaś, LuAnn, ale ja tak. I mówię ci: im dłużej żyjesz, tym dłużej chcesz żyć. Jeśli oczywiście nie cierpisz, nie jesteś kaleką, nie jesteś samotna na świecie i życie nie stało się strasznym ciężarem. Lecz jeśli kochasz życie, nigdy nie będziesz go miała dość. Nawet ty, słodkie, łagodne głupiątko, nawet ty nie będziesz chciała odejść. I ja nie chcę odejść. Uwierz mi, myślałem o śmierci Olivera Marshalla i absolutnie odrzuciłem ten pomysł. Dlaczego poszedłem na medycynę? Nie dlatego, by zarabiać forsę wypisując recepty bogatym damom z bogatych przedmieść, lecz dlatego, by poświęcić się geriatrii, fenomenowi starości, przedłużeniu życia. Żeby podstawić śmierci nogę. To było moje wielkie marzenie, ciągle jest; lecz Eli powiedział mi o Powiernikach Czaszek, a ja go wysłuchałem. Wysłuchałem go. Jedziemy na zachód, dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Śmierć Olivera Marshalla może nastąpić za osiem sekund — gwizd, trzask, huk! — może nastąpić za dziewięćdziesiąt lat, a może nie nastąpi nigdy. Może nie nastąpi nigdy.
Читать дальше