A jednak naokoło siebie Ged widział w istocie dość życzliwe twarze. Rzecz była w tym, że ludzie owi czuli instynktownie to, co — jak wiedział — było prawdą: iż jest od nich oddzielony, odcięty, iż niesie w sobie zgubny los i dąży za mrocznym stworem. Był jak zimny wiatr wionący przez oświetloną ogniem izbę, jak czarny ptak przygnany burza z obcych lądów. Im wcześniej ruszy w dalszą drogę, zabierając ze sobą swoje złe przeznaczenie, tym lepiej dla tych ludzi.
— Poszukuję kogoś — powiedział oberżyście. — Pozostanę tu tylko na noc lub dwie. — Mówił posępnym tonem. Oberżysta, rzuciwszy okiem na wielką cisową laskę w kącie, nie powiedział już ani słowa, ale napełnił kufel Geda brązowym piwem, aż piana, przelała się przez brzeg.
Ged wiedział, że powinien, spędzić w Ismay tylko tę jedną noc. Nie był mile widziany ani tu, ani gdzie indziej.
Musiał udać się tam, dokąd wiodła jego droga. Ale zbrzydło mu już zimne, puste morze i cisza, w której nie odzywał się doń żaden głos. Powiedział sobie, że spędzi jeden dzień w Ismay i nazajutrz odpłynie. Zasnął późno; gdy się zbudził, padał lekki śnieg i Ged wałęsał się bezczynnie po zaułkach i bocznych drogach miasteczka, obserwując łudzi, którzy krzątali się przy swoich zajęciach. Przyglądał się otulonym w futrzane peleryny dzieciom, lepiącym bałwany i zamki ze śniegu; słuchał plotek opowiadanych z otwartych drzwi poprzez szerokość ulicy, oglądał przy pracy kowala brązownika z małym pomocnikiem, rumianym i spoconym, poruszającym długie miechy u paleniska do wytapiania; przez okna, o zmierzchu krótkiego dnia prześwietlone od wewnątrz przyćmionym czerwonawym złotem, widział kobiety przy krosnach, odwracające się na chwile, aby powiedzieć coś albo uśmiechnąć się do dziecka lub męża w cieple domowego wnętrza. Ged widział to wszystko z zewnątrz, odosobniony i sam; serce ciążyło mu bardzo, choć nie chciał przyznać się przed sobą samym, że mu smutno. Gdy zapadła noc, wciąż jeszcze kontynuował swą wędrówkę ulicami, nie kwapiąc się z powrotem do oberży. Usłyszał mężczyznę i dziewczynę rozmawiających ze sobą wesoło, gdy mijając go schodzili ulica w stronę miejskiego placu, i nagle odwrócił się: znał głos tego mężczyzny.
Pobiegł za nimi i dogonił parę; zbliżył się do nich z boku w późnym zmierzchu rozświetlonym tylko odległymi odblaskami latarni. Dziewczyna cofnęła się, ale mężczyzna wytrzeszczył nań oczy, po czym podrzucił gwałtownie laskę, którą niósł, trzymając ją pomiędzy sobą a Gedem jak zaporę mającą odwrócić groźbę albo działanie zła. To już było nieco więcej, niż Ged mógł znieść. Jego głos zadrżał lekko, gdy powiedział:
— Myślałem, że mnie poznasz, Vetch.
Nawet po tych stówach Yetch wahał się przez chwilę.
— Ależ poznaję cię — powiedział, opuścił laskę, uścisnął dłoń Geda i wziął go w objęcia — poznaję! Witaj, przyjacielu, witaj! W jakże przykry sposób cię powitałem, jak gdybyś był zbliżającym się z tyłu duchem — a tak czekałem na twoje przybycie, tak cię szukałem…
— Więc to ty jesteś czarnoksiężnikiem, którym się przechwalają w Ismay? Nie wiedziałem…
— Och, tak, jestem ich czarnoksiężnikiem; ale posłuchaj, pozwól mi powiedzieć, dlaczego cię nie poznałem, bracie. Może zbyt usilnie cię szukałem. Trzy dni temu — czy byłeś trzy dni temu tu, na wyspie Iffish?
— Przypłynąłem wczoraj.
— Trzy dni temu na ulicy w Quor, wiosce leżącej tam wyżej, w górach, ujrzałem ciebie. To znaczy, ujrzałem twój wizerunek czy też coś, co ciebie naśladowało, albo może po prostu człowieka, który jest do ciebie podobny. Szedł przede mną wychodząc z miasteczka i zniknął za zakrętem drogi właśnie w chwili, gdy go ujrzałem. Zawołałem i nie otrzymałem odpowiedzi, poszedłem za nim. i nikogo nie znalazłem; nie było żadnych śladów, ale ziemia była zmarznięta. Było to podejrzane, toteż teraz, widząc, że wyłaniasz się z ciemności w taki sposób, myślałem, że to znowu jakieś przywidzenie. Przepraszam cię, Ged. — Wymówił prawdziwe imię Geda cicho, tak aby nie usłyszała tego dziewczyna, która stała wyczekując w pewnym oddaleniu za nim.
Ged także odezwał się półgłosem, aby użyć prawdziwego imienia przyjaciela:
— Nie szkodzi, Estarriol. Ale to jestem ja i rad jestem, że cię widzę…
Vetch usłyszał zapewne coś więcej niż zwykłą radość w jego głosie. Wciąż jeszcze nie puszczając ramienia Geda, powiedział w Prawdziwej Mowie:
— W strapieniu i z głębi mroku przybywasz, Ged, a jednak raduje mnie twoje przybycie. — Potem mówił dalej po hardycku, ze swoim akcentem z Rubieży: — Dalej, chodź z nami, idziemy do domu, czas byłby wejść do środka z tych ciemności!… Oto moja siostra, najmłodsza z nas, ładniejsza — jak widzisz — ode mnie, ale o wiele mniej rozgarnięta: ma na imię Yarrow. Yarrow, oto Krogulec, najlepszy z nas i mój przyjaciel.
— Witaj, panie czarnoksiężniku — pozdrowiła go dziewczyna, skromnie chyląc głowę i zakrywając oczy dłońmi dla okazania szacunku, jak to czynią kobiety na Wschodnich Rubieżach; jej oczy, gdy ich nie zakrywała, były jasne, nieśmiałe i zaciekawione. Mogła mieć lat czternaście; była ciemna jak jej brat, ale bardzo szczupła i wysmukła. W jej rękaw wczepiał się skrzydlaty i szponiasty smok, nie dłuższy od jej dłoni.
Ruszyli razem w dół mrocznej ulicy, a Ged zauważył, gdy szli:
— Na wyspie Gont twierdzi się, że tamtejsze kobiety są odważne, ale nie widziałem tam nigdy, aby panna nosiła smoka jako bransoletkę.
Słowa te sprawiły, że Yarrow zaśmiała się i odparła bez namysłu:
— To tylko harrekki, czy nie macie takich na wyspie Gont? — Po czym zawstydziła się na chwilę i zakryła oczy.
— Nie mamy, podobnie jak smoków. A to stworzenie nie jest smokiem?
— Owszem, małym, który żyje na gałęziach dębu, je psy, robaki i jaja wróbli — nie wyrasta nigdy większy niż ten. Och, panie, brat opowiadał mi często o twoim ulubionym zwierzątku, o tym dzikim otaku — czy masz go jeszcze?
— Nie. Już nie.
Vetch obrócił się. ku niemu, jakby chcąc zadać pytanie, ale powściągnął język i nie zapytał o nic aż do chwili, gdy znacznie później siedzieli sami przy kamiennym palenisku w jego domu.
Chociaż Vetch był najważniejszym czarnoksiężnikiem na całej wyspie Iffish, osiedlił się w Ismay, małym miasteczku, w którym się urodził, i mieszkał tu ze swym najmłodszym bratem i siostrą. Jego ojciec był w swoim czasie dość zamożnym kupcem morskim; dom był przestronny i wsparty na mocnych belkach, z mnóstwem domowego dobytku w postaci glinianych naczyń, cienkich tkanin oraz naczyń z brązu i mosiądzu na rzeźbionych półkach i skrzyniach. W jednym kącie głównej komnaty stała wielka harfa taonijska, w innym zaś — warsztat Yarrow do tkania gobelinów, z wysoką ramą krosien inkrustowaną kością słoniową. Tutaj Vetch, wbrew wszelkim swym prostym i spokojnym obyczajom, był zarazem potężnym czarnoksiężnikiem i panem w swym własnym domu. Było tu dwoje służby, leciwych jak sam dom, i pogodny chłopak, brat Yetcha, i Yarrow, zwinna i milcząca jak mała rybka; dziewczyna podała dwom przyjaciołom wieczerzę i jadła z nimi słuchając ich rozmowy, a potem wyśliznęła się do swej własnej izby. Wszystko tutaj było na swoim miejscu, spokojne i pewne; toteż Ged, rozglądając się po oświetlonej ogniem komnacie, powiedział:
— Oto jak powinno się żyć — i westchnął.
— Cóż, to tylko jeden z dobrych sposobów — powiedział Vetch. — Są i inne. Teraz, bracie, opowiedz mi, jeśli możesz, co się z tobą działo od czasu, gdy ostatni raz rozmawialiśmy, dwa lata temu. I opowiedz mi o swojej obecnej podróży, bo dobrze widzę, że tym razem nie zostaniesz z nami długo.
Читать дальше