Kwestor wpatrzył się tępo w różową i pomarańczową mgiełkę, która z wolna nabierała kształtów różowo-pomarańczowej twarzy nadrektora.
Chwileczkę, pomyślał, jak właściwie…
Usiadł nagle, chwycił szatę nadrektora i wrzasnął w to różowe i pomarańczowe oblicze:
— Zdarzy się coś strasznego!
* * *
Magowie szli raźnie przez pogrążone w mroku ulice. Jak dotąd maskowanie działało bezbłędnie. Ludzie nawet ich potrącali. Nikt jeszcze nigdy świadomie nie potrącił maga — było to całkiem nowe doznanie.
Przed wejściem do Odium czekał już tłum, a kolejka ciągnęła się wzdłuż ulicy. Dziekan zignorował ją i poprowadził kolegów prosto do drzwi, gdzie usłyszał głośne:
— Hej!
Podniósł głowę i spojrzał na zaczerwienioną twarz trolla w źle dopasowanym, wojskowo skrojonym kostiumie z epoletami wielkości bębnów i bez spodni.
— Słucham? — powiedział.
— Tam być kolejka — oznajmił troll.
Dziekan uprzejmie skinął głową. W Ankh-Morpork kolejka niemal z definicji była czymś z magiem na samym początku.
— Widzę — przyznał dziekan. — I bardzo dobrze. A teraz, gdybyś zechciał się odsunąć, moglibyśmy zająć miejsca. Troll dźgnął go palcem w brzuch.
— Ty myśleć, że kim być? — zapytał gniewnie. — Mag albo co? Najbliżsi czekający parsknęli śmiechem. Dziekan pochylił się bliżej.
— W samej rzeczy, jesteśmy magami — syknął. Troll uśmiechnął się szeroko.
— Nie robić ze mnie durny trylobit — rzekł. — Ja widzieć twój sztuczny broda.
— Posłuchaj no… — zaczął dziekan, ale jego głos zmienił się w nieartykułowany pisk, kiedy został złapany za kołnierz i pchnięty na ulicę.
— Wy stawać w kolejka jak każdy inny — oznajmił troll. Z kolejki rozległy się okrzyki poparcia.
Dziekan skrzywił się gniewnie i uniósł prawą dłoń, rozkładając palce…
Kierownik katedry złapał go za ramię.
— No tak — szepnął. — Bardzo byś nam pomógł, nie ma co. Chodźmy stąd.
— Dokąd?
— Na koniec kolejki.
— Przecież jesteśmy magami! Magowie nigdy po nic nie stoją w kolejce.
— Jesteśmy uczciwymi kupcami, zapomniałeś? — Kierownik katedry zerknął na najbliższych migawkomanów, którzy przyglądali im się podejrzliwie. — Jesteśmy uczciwymi kupcami — powtórzył głośno. Szturchnął dziekana. — No już… — szepnął.
— No już co?
— Powiedz coś kupieckiego.
— Ale co jest kupieckie? — zdziwił się dziekan.
— Powiedz cokolwiek! Wszyscy na nas patrzą!
— Ojej… — Na twarzy dziekana pojawił się wyraz paniki, a po chwili zbawienna ulga. — Śliczne jabłuszka! — zawołał. — Bierzcie, póki gorące! Świeżuteńkie… To wystarczy?
— Chyba tak. A teraz chodźmy na koniec…
Na końcu ulicy wybuchło jakieś zamieszanie. Ludzie pobiegli w tamtą stronę. Kolejka rozsypała się i ruszyła do szturmu, a uczciwych kupców otoczył nagle rozpychający się gorączkowo tłum.
— Zaraz, obowiązuje chyba jakaś kolejka, prawda? — gniewnie zawołał odsunięty na bok uczciwy kupiec run współczesnych.
Dziekan chwycił za ramię chłopca, który gwałtownie odpychał go łokciem.
— Co się tam dzieje, młody człowieku? — zapytał srogo.
— Jadą już! — krzyknął chłopak.
— Ale kto?
— Gwiazdy!
Magowie jak jeden mąż spojrzeli w niebo.
— Nie, wcale nie — zapewnił dziekan, ale chłopiec wyrwał mu się i zniknął w ciżbie. — Dziwny, prymitywny przesąd — uznał dziekan.
Magowie — z wyjątkiem Poonsa, który narzekał i wymachiwał laską — wyciągnęli szyje, by lepiej widzieć.
* * *
Kwestor spotkał nadrektora w korytarzu. — Nie ma nikogo w sali klubowej! — zawołał. — Biblioteka jest pusta! — huknął nadrektor.
— Słyszałem o takich zjawiskach — jęczał kwestor. — Spontaniczne to czy tamto… Wszyscy się uspontanicznili!
— Spokojnie, chłopie. Tylko dlatego…
— Nie znalazłem nawet nikogo ze służby! Wie pan, co się dzieje, kiedy poddaje się rzeczywistość? Już w tej chwili z pewnością gigantyczne macki…
W oddali zabrzmiało głuche whumm… whummm i stuk kulek odbijających się od ściany.
— Zawsze w tym samym kierunku — wymamrotał kwestor.
— A jaki to kierunek?
— Kierunek, skąd przybędą Oni! Chyba tracę rozum!
— Spokojnie, tylko spokojnie… — Nadrektor poklepał go po ramieniu. — Nie wolno opowiadać takich rzeczy. To wariackie gadanie.
* * *
Ginger w panice wyglądała przez okno powozu.
— Kim są ci wszyscy ludzie?
— To fani — wyjaśnił Dibbler.
— Kto?
— Wujek chciał powiedzieć, że to ludzie, którzy lubią cię oglądać w migawkach — wyjaśnił Soli. — Bardzo lubią.
— Są też kobiety — zauważył Victor.
Ostrożnie pomachał ręką. Jedna z kobiet w ciżbie zemdlała.
— Jesteś sławna — stwierdził. — Mówiłaś, że zawsze chciałaś być sławna.
Ginger raz jeszcze spojrzała na tłum.
— Ale nie sądziłam, że to tak wygląda. Oni wszyscy wykrzykują nasze nazwiska!
— Poświęciliśmy sporo pracy, żeby opowiedzieć ludziom o Porwanym wiatrem — oznajmił Soli.
— Tak jest — zgodził się Dibbler. — Mówiliśmy, że to największa migawka w całej historii Świętego Gaju.
— Przecież wytwarzamy migawki dopiero od paru miesięcy — przypomniała Ginger.
— Co z tego? To niby nie historia?
Victor dostrzegł wyraz twarzy Ginger. Jak długą właściwie Święty Gaj miał prawdziwą historię? Może na morskim dnie, wśród homarów spoczywał wyryty w kamieniu kalendarz… A może nie da się tego zmierzyć? Bo jak można obliczyć wiek idei?
— Zjawi się też wielu miejskich dygnitarzy — dodał Dibbler. — Patrycjusz, arystokracja, szefowie gildii, kilku najwyższych kapłanów. Nie magowie, oczywiście, ci nadęci idioci. Ale i tak dzisiejsza noc zapisze się w pamięci.
— Czy musimy być im wszystkim przedstawieni? — zainteresował się Victor.
— Nie. To oni zostaną wam przedstawieni. Nigdy nie przeżyją większych emocji.
Victor raz jeszcze wyjrzał przez okno.
— Czy mi się zdaje — mruknął — czy mgła się podnosi?
* * *
Poons uderzył laską w nogi kierownika katedry.
— Co się dzieje? — zapytał. — Dlaczego wszyscy krzyczą?
— Patrycjusz właśnie wysiadł z karocy — odparł kierownik katedry.
— Nie rozumiem, co w tym niezwykłego — stwierdził Poons. — Sam setki razy wysiadałem z karoc. Żadna sztuka.
— To rzeczywiście dziwne — przyznał kierownik katedry. — Poprzednio wiwatowali na cześć prezesa Gildii Skrytobójców i najwyższego kapłana Ślepego Io. A teraz ktoś rozwinął czerwony dywan.
— Niby jak? Na ulicy? W Ankh-Morpork?
— Tak.
— Oho, nie chciałbym płacić ich rachunku z pralni — mruknął Poons.
Wykładowca run współczesnych szturchnął mocno kierownika katedry w żebra, a przynajmniej w miejsce, gdzie żebra skrywały się pod warstwami pięćdziesięciu lat bardzo obfitych posiłków.
— Ciszej! — syknął. — Jadą.
— Kto?
— Chyba ktoś ważny.
Twarz kierownika katedry pobladła pod sztuczną prawdziwą brodą.
— Nie myślisz chyba, że zaprosili nadrektora, co? Magowie usiłowali schować się w swoich szatach, niby ustawione pionowo żółwie.
Powóz prezentował się o wiele bardziej okazale niż którakolwiek z odrapanych bryczek w uniwersyteckiej wozowni. Tłum naparł na szereg trolli i strażników miejskich. Wszyscy wpatrywali się w drzwiczki powozu. Powietrze aż brzęczało od napięcia wyczekiwania.
Читать дальше