— Przecież ta przyszłość już nastąpiła! Mówię, że ją pamiętam! Byłem w niej wczoraj!
— Niezły argument. Ale nic nie znaczy — stwierdził mnich. — Może mi pan wierzyć. Owszem, zdarzyła się panu, lecz nawet jeśli tak, to może jednak nie, z powodu kwantów. W tej chwili nie ma w przyszłości otworu o kształcie komendanta Vimesa, w który pan się wpasuje. Przyszłość jest oficjalnie nieoznaczona. Ale może przestać być, jeśli załatwi pan wszystko jak należy. Jest pan to sobie winien, komendancie. W tej chwili gdzieś tam Sam Vimes uczy się, jak być bardzo niedobrym gliną. A uczy się szybko.
Mnich wstał.
— Pozwolę panu się nad tym zastanowić — rzekł.
Vimes skinął głową, wpatrzony w żwirowy ogród.
Sprzątacz wycofał się dyskretnie i wrócił do świątyni. Przeszedł na drugą stronę biura. Zdjął z szyi klucz o niezwykłym kształcie i wsunął go do zamka niskich drzwi. Otworzyły się. Przed nim rozbłysło jaskrawe światło słońca. Ruszył naprzód; jego sandały opuściły zimną kamienną podłogę i stąpały po dobrze udeptanej ziemi w jasny, upalny dzień.
Tak daleko w przeszłości rzeka płynęła innym korytem, a dzisiejsi mieszkańcy Ankh-Morpork zdziwiliby się, widząc, jaka piękna była siedemset tysięcy lat temu. Hipopotamy wygrzewały się na piaszczystej mieliźnie wśród nurtu; według Qu, stawały się ostatnio natrętne. Nocami ustawiał wokół obozowiska niewielkie ogrodzenie temporalne, tak że każdy hipopotam, który chciałby pomyszkować między namiotami, z bólem głowy znajdował się nagle z powrotem w rzece.
Sam Qu, w szerokim słomkowym kapeluszu od słońca, nadzorował swoich asystentów w ogrodzonym gałęziami terenie. Lu-Tze westchnął, zbliżając się do niego.
Nastąpią eksplozje. Wiedział o tym.
Nie o to chodzi, że nie lubił Qu, klasztornego mistrza urządzeń. Człowiek ten był mechanicznym odpowiednikiem opata. Opat brał tysiącletnie idee i przepuszczał przez umysł na nowe sposoby, aż w rezultacie multiwersum otwierało się przed nim niby kwiat. Qu z drugiej strony korzystał ze starożytnej technologii prokrastynatorów, które potrafią przechowywać i odzyskiwać czas, i wykorzystywał ją do praktycznych, codziennych zastosowań, takich jak — owszem — odstrzeliwanie ludziom głów. Czegoś takiego Lu-Tze starał się unikać. Ludzkie głowy mają wiele ciekawszych zastosowań.
Gdy Lu-Tze się zbliżył, zobaczył rząd radosnych, roztańczonych mnichów sunących krętą linią po bambusowej makiecie ulicy. Puszczali sztuczne ognie i uderzali w gongi. Kiedy skręcali za róg, ostatni w rzędzie odwrócił się i w wyciągnięte ręce słomianego manekina lekko rzucił niewielki bębenek.
Powietrze zamigotało i postać zniknęła z krótkim grzmotem.
— Miło zobaczyć coś, co nie odstrzeliwuje nikomu głowy — zauważył Lu-Tze, opierając się o pnącze ogrodzenia.
— O… witaj, sprzątaczu — odparł Qu. — Tak. Zastanawiam się, co się nie udało. Widzisz, ciało powinno przesunąć się o mikrosekundę naprzód, zostawiając głowę na miejscu. — Sięgnął po megafon. — Dziękuję wszystkim! Zająć miejsca do następnego przejścia! Soto, przejmij kierowanie.
Odwrócił się do Lu-Tze.
— I co?
— Zastanawia się.
— Wielkie nieba, Lu-Tze! To całkowicie nieautoryzowana akcja! Powinniśmy przycinać takie dzikie pętle historii, a nie wydatkować ogromne ilości czasu, by je podtrzymać!
— Ale ta jest ważna. Jesteśmy to winni temu człowiekowi. To nie jego wina, że mieliśmy poważne wstrząsy temporalne akurat wtedy, kiedy spadał przez kopułę.
— Dwie linie czasowe biegnące równolegle! — jęknął Qu. — To niedopuszczalne, sam wiesz. Muszę wykorzystywać całkowicie nieprzetestowane techniki.
— Owszem, ale tylko przez kilka dni.
— A co z Vimesem? Czy jest dość silny? Nie ma żadnego przeszkolenia.
— On odruchowo wraca do bycia gliną. A glina to glina, gdziekolwiek się znajdzie.
— Naprawdę nie wiem, dlaczego w ogóle cię słucham, Lu-Tze. Naprawdę. — Qu spojrzał na teren testów i szybko chwycił megafon. — Nie trzymaj tego w tę stronę! Mówię, nie trzymaj…
Zagrzmiało. Lu-Tze nawet się nie obejrzał.
Qu znowu podniósł megafon do ust.
— Trudno, niech ktoś pójdzie i ściągnie tu brata Kai. Proszę. Zacznijcie szukać, no… może ze dwa wieki temu. — I dodał, zwracając się do Lu-Tze: — Nawet nie używasz tych użytecznych konstrukcji, które, hm… konstruuję.
— Nie muszę — odparł sprzątacz. — Mam mózg. Zresztą używam przecież temporalnej toalety, prawda?
— Wygódka, która przerzuca odchody dziesięć milionów lat w przeszłość, to jednak nie był dobry pomysł, sprzątaczu. Żałuję, że pozwoliłem ci się przekonać.
— Dzięki temu oszczędzamy cztery pensy tygodniowo na chłopakach od wiader Harry’ego Króla, a to nie do pogardzenia. Czyż nie jest bowiem napisane: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”? Poza tym wszystko i tak ląduje w wulkanie. Absolutnie higienicznie.
Znów coś eksplodowało. Qu odwrócił się i podniósł megafon.
— Nie uderzajcie w tamburyn więcej niż dwa razy! — huknął. — To ma być pac-pac-rzut-unik! I uważajcie, proszę!
Wrócił do sprzątacza.
— Jeszcze najwyżej cztery dni, Lu-Tze — oznajmił. — Przykro mi, ale potem nie ukryję już tego w papierach. I zdziwię się, jeśli twój człowiek zdoła to wytrzymać. Wcześniej czy później wpłynie to na jego umysł, choćbyś uważał go za nie wiadomo jak twardego. Znalazł się w niewłaściwym czasie.
— Ale przecież dużo się uczymy — upierał się Lu-Tze. — Wskutek całkowicie logicznego łańcucha zdarzeń Vimes trafił do przeszłości, wyglądając całkiem jak Keel. Opaska na oku i blizna! Czy to Przyczynowość Narracyjna, Imperatyw Historyczny czy zwykły niesamowity przypadek? Czy wracamy do starej teorii o samokorygującej się historii? Czy przypadki nie istnieją, jak twierdzi opat? Czy każdy przypadek to element planu wyższego poziomu? Bardzo chciałbym się tego dowiedzieć.
— Cztery dni — powtórzył Qu. — Trochę dłużej, a cały ten mały eksperyment wyjdzie na jaw i opat bardzo się na nas pogniewa.
— Jak sobie życzysz, Qu — zgodził się sprzątacz pokornie.
Pogniewa się, jeśli będzie musiał to wykryć, myślał, wracając do drzwi stojących w powietrzu. Wyraził się bardzo precyzyjnie. Opat mnichów historii (Ludzi w Szafranie, Nie Ma Takiego Klasztoru… mieli wiele imion) nie mógł pozwalać na coś takiego i dlatego wyraźnie zakazał Lu-Tze podobnych działań. Dodał również: „Ale gdyby jednak, spodziewam się, że wygra Imperatyw Historyczny”.
Sprzątacz wrócił do ogrodu i znalazł Vimesa wpatrzonego w pustą puszkę uniwersalnej jedyności po fasoli.
— I co, komendancie? — zapytał.
— Czy naprawdę jesteście takimi… policjantami czasu?
— No, w pewnym sensie.
— Czyli… pilnujecie, żeby wydarzyło się to, co dobre?
— Nie, nie to, co dobre. To, co właściwe — wyjaśnił sprzątacz. — Ale prawdę mówiąc, ostatnio pracujemy głównie nad tym, żeby wydarzyło się cokolwiek. Kiedyś uważaliśmy, że czas jest jak rzeka: można powiosłować z prądem, pod prąd i wrócić w to samo miejsce. Potem odkryliśmy, że zachowuje się jak morze, więc można także płynąć na boki. Potem okazało się, że jest jak kula wody, można się przemieszczać także w górę i w dół. Obecnie uważamy, że jest jak… no, jak bardzo wiele zwiniętych przestrzeni. Są też przeskoki czasowe, ześlizgi czasowe, ludzie przy nim majstrują, zyskując go albo marnując… No i są kwanty, oczywiście. — Mnich westchnął. — Zawsze te przeklęte kwanty. No i jak się zbierze jedno z drugim, to uważamy, że całkiem dobrze sobie radzimy, jeśli wczoraj wydarza się przed jutrem. Pan, panie Vimes, został pochwycony w pewne… zdarzenie. Nie możemy tego naprawić. My nie możemy. Pan może.
Читать дальше