* * *
Alvin siedział na podmokłym brzegu koło domu Marii od Zmarłych, mocząc bose stopy w wodzie. Obok przepłynął aligator. Rzucił na niego okiem i przez chwilę się zastanawiał — Alvin zobaczył to w jego płomieniu serca. Błysk głodu. Ale poprosił go, żeby zapolował gdzie indziej, i zwierzę posłusznie ruszyło dalej.
Dokładniej — Alvin włożył do mózgu aligatora wizję jego wydartych wnętrzności i skojarzył ją z własnym obrazem, a zwierzę od razu dodało dwa do dwóch.
Dobrze jest umieć odstraszać aligatory, pomyślał Alvin. Mógłbym zająć się tym zawodowo. Nazywaliby mnie Al Aligator i zawsze by pytali, dlaczego nie noszę butów albo paska z krokodylowej skóry. A ja bym odpowiadał: Jak mam zdobyć skórę aligatora, skoro żaden się do mnie nie zbliża?
Takie zajęcie podobało mu się bardziej niż to, którym go obarczono — odpowiedzialność za życie setek ludzi i ani jednego pomysłu na to, jak ich uratować.
Parę razy kolnął się nożem, żeby utoczyć trochę krwi. Zawstydził się. Czy jest o krok od złożenia meksykańskiej ofiary? Strącił krople krwi do mętnej wody i poczuł, jak się rozpływa i znika.
Raz już tak zrobił, na „Yazoo Queen”, ale nie z rzeczną wodą. Była to woda pitna, już oczyszczona. Krew nie miała gdzie uciec, natychmiast zmieszała się z wodą i Alvin ukształtował ją tak, jak chciał. Ale jak nadać kształt niemal nieskończonemu zbiornikowi wodnemu, pełnemu zanieczyszczeń?
Więcej krwi? Otworzyć żyłę? Tętnicę?
A może otworzyć tętnicę aligatora, co?
Nie, to na nic. Stwórca staje się jednością z tworzonym dziełem. Tyle wiedział na pewno.
Poza tym przez całe dzieciństwo woda usiłowała go zabić, aż ojciec zakazał mu pić ze strumienia, bo bał się, że syn się zadławi lub utopi.
Przestań myśleć, powiedział Alvin do siebie. To nie nauka ścisła, to nie ma nic wspólnego z badaniem guzów na głowie czy puszczaniem pacjentowi krwi. To poważne sprawy i musisz otworzyć umysł na pomysły, które mogą nadejść — niech znajdą w nim dla siebie miejsce.
Dlatego zajął się oczyszczaniem wody. Nie było to trudne — z płynami i ciałami stałymi szło mu dobrze. Potrafił je oczyszczać, prosząc, by to, co jest ich naturalnym składnikiem, pozostało, a wszystko inne odeszło. Jaja komarów, maleńkie zwierzątka, drobinki szlamu, wszystkie stworzenia duże i małe, a nad tym wszystkim słona zawiesina morskiej wody — poprosił je, by poszły gdzie indziej, i raptem pod odbiciem drzew ujrzał błotniste dno i swoje bose stopy.
Interesująca rzecz: spoglądać w wodę, widząc jednocześnie dwa poziomy — odbicie na powierzchni i to, co się znajduje pod spodem.
Przypomniał sobie, jak znalazł się w środku wiru wraz z Tenskwa-Tawą, a w ścianach ze znieruchomiałej wody ujrzał nie zwyczajne odbicie, lecz rzeczy oddalone w czasie, ukrytą wiedzę. Był zbyt młody, by wtedy to zrozumieć, i nie miał już pewności, czy naprawdę to wszystko pamiętał, czy też pamiętał to, co zapamiętał, jeśli rozumiecie, co chcę powiedzieć.
Siedział całkiem nieruchomo i nagle usłyszał pewnego rodzaju pieśń bez słów. Nie rozlegała się w jego głowie. Była to inna pieśń, znajoma, którą słyszał już wiele razy, biegnąc niczym wiatr przez lasy. Była to zielona pieśń życia, drzew, mchu, ptaków, aligatorów, ryb, węży i maleńkich, przelotnych jak mgnienie stworzonek. Razem tworzyły głęboką harmonię, która przenikała go na wylot i sprawiała, że poczuł się jedynie małą nutką w tej pieśni.
Kiedy tak słuchał zielonej pieśni i wpatrywał się w wodę, z jego dłoni spadła kolejna kropla krwi i zaczęła się rozpływać.
Tym razem pozwolił swojemu przenikaczowi rozpłynąć się wraz z krwią, pójść za tym znajomym płynem, ocieplając go, pozwalając mu się połączyć z wodą, jakby wszystko to było częścią składową tej samej melodii. Nie istniały w niej żadne granice, ale on sięgnął ku krwi i przypomniał jej, że należy do niego i nie jest utracona — tak jakby serce nadal tłoczyło ją przez jego żyły. I krew go usłuchała.
Zaczęła tworzyć ścianę, stawać się ciałem stałym, niczym bardzo cienka tafla szkła. Następnie utworzyła kratę, na którą wpełzły skomplikowane, nieustannie przepływające strużki wody, które nigdy nie oddalały się od orbity niemożliwie rozcieńczonych smużek krwi.
Woda wirowała coraz szybciej, tysiące milionów maleńkich wirów wokół nieruchomych nitek. Alvin ujął wodną kulę w obie ręce i uniósł ją nad czyste wody jeziora Pontchartrain.
Była ciężka — musiał natężyć wszystkie siły, żeby ją podnieść. Pożałował, że uczynił ją tak wielką. Była o wiele cięższa od pługa, który nosił w worku. Ale była także dziwnie nieruchoma. Choć wiedział, że w jej wnętrzu nieustannie wiruje woda, w dotyku wydawała się nieruchoma jak głaz. A kiedy w nią spojrzał, ujrzał wszystko naraz.
Zobaczył, z jakim trudem przychodził na świat, poczuł naciskające na niego ściany łona matki i własny opór, słyszał jej krzyk, ujrzał płócienne ściany wozu, który kołysał się, podskakiwał i skrzypiał. Raptem znalazł się na zewnątrz i zobaczył wielkie przewrócone drzewo sunące niczym taran prosto na wóz, prosto na niego, na to pełne nadziei, rozzłoszczone, rozgorączkowane nowo narodzone dziecko — a potem rozległ się głośny krzyk i jakiś mężczyzna skoczył wprost na drzewo. Odepchnął je na bok, tak że minęło wóz o włos i pomknęło nurtem rzeki…
Teraz ujrzał dziewczynkę, która wyciąga rękę do noworodka. Jeszcze nie zdołał zaczerpnąć oddechu, ponieważ całą jego twarz opinał czepek niczym straszna maska. Zdarła go i noworodek zaczął płakać. Dziewczynka trzymała czepek czule w dłoniach, jakby był sercem meksykańskiej ofiary. Poczuł, że między dzieckiem i czepkiem jest jakaś więź, i zrozumiał, że to mała Peggy, która w chwili jego narodzin miała pięć lat, a teraz jest jego żoną. Z tego starego, wysuszonego czepka nie zostało już prawie nic, ponieważ Peggy rozcierała go w palcach na proszek za każdym razem, gdy chciała sobie pożyczyć moc Alvina i uratować mu życie.
A teraźniejszość? — pomyślał. Gdzie teraźniejszość?
Ciężka kula jakby odpowiedziała na jego myśli, a może po prostu spełniła jego życzenie. Zobaczył samego siebie klęczącego w wodzie na brzegu Pontchartrain. Do wody kapała ciężko jego krew, a w jeziorze krystalizowała się ścieżka szeroka na sześć stóp i cienka niczym tafelka lodu na miednicy zostawionej na oknie w jesienną noc, gdy chwyta pierwszy mróz. Ludzie zaczęli na nią wstępować — parami, trójkami, dziesiątkami, setkami, ogromny, długi szereg. Ale raptem zdał sobie sprawę, że ten szereg zwalnia, zatrzymuje się i ludzie stają, wpatrzeni w szklaną taflę, w której zobaczyli to samo co Alvin.
Nie mogli ruszyć, tak bardzo pochłonęły ich oglądane wizje. Stali zbyt długo, a jego krew ciągle spływała do wody.
Rapem ujrzał siebie, jak mdleje, pada na most, który natychmiast zaczyna się kruszyć i załamywać. Ludzie wpadają z krzykiem do wody, miotają się w niej i…
Upuścił kryształową kulę. Wpadła do wody z pluskiem.
W pierwszej chwili wydawało mu się, że natychmiast się rozpłynęła, ale kiedy sięgnął do wody, namacał ją znowu.
I jeszcze raz ją wydźwignął.
Myślałem, że to, co w niej widzę, to rzeczywistość, pomyślał. A jednak to nie może być prawda. Margaret by mnie tu nie przysłała, gdybym nie miał dość mocy, by stworzyć most zdolny wytrzymać przejście wszystkich ludzi.
Spojrzał na kryształową kulę. Nie mogę jej tu zostawić, pomyślał. Ale nie mogę jej też zabrać. Jest zbyt ciężka. Nie udźwignę jej razem z pługiem. Nie teraz, kiedy mam takie zadanie.
Читать дальше