Nic się nie zmieniło przez ostatnie czterdzieści kilka lat. Kościół i sierociniec powoli niszczały, pozbawione życia, a jedyny wyjątek stanowiły dzikie zwierzęta, które z czasem znalazły drogę do środka i zamieszkały w jego ścianach, nawet w dzwonnicy.
Miejsce pozostawało całkowicie opuszczone i zapomniane – jednak sytuacja uległa zmianie kilka dni temu.
Siedzący na drewnianym fotelu nad ołtarzem w kościele św. Atanazego Werchiel obserwował koliste, brudne od zacieków sklepienie, studiując znajdujące się tam malowidła. Przedstawiały Niebo. Od czasu do czasu zmieniał pozycję, krzywiąc się przy tym z bólu. Przy najdrobniejszym ruchu od jego spalonego ciała odklejały się kawałki mięsa, które spadały na posadzkę ołtarza.
– Nie macie bladego pojęcia – myślał głośno, spoglądając na złoty pałac unoszący się na obłokach oraz grające na harfach anioły o zazdrosnym wyrazie twarzy.
Uzdrowiciel Kraus podreptał ostrożnie w jego stronę, z przewieszoną przez ramię, znoszoną, skórzaną torbą z medykamentami. Chociaż był niewidomy, zatrzymał się tuż przed fotelem Werchiela, wyczuwając jego obecność – jego świętość – tak jak tylko potrafią to robić ludzie kalecy.
– Przybyłem tu, by zadbać o ciebie, wielki Werchielu. – Pokłonił się z szacunkiem.
Odkąd trafiła go błyskawica, Werchiel trwał w stanie nieustającej agonii. Całe jego ciało było poczerniałe i zwęglone.
– Możesz działać. – Machnął spaloną ręką, czując, jak końcówki jego nerwów wibrują w paroksyzmach bólu z każdym, nawet najmniejszym ruchem.
Uzdrowiciel ukląkł przed Werchielem. Położył torbę na ziemi, rozwiązał ją i wyjął ze środka swoje instrumentarium. Dotykał po kolei wszystkich skalpeli, ostrzy i pił – narzędzi, których używali jego nauczyciele oraz setki ich poprzedników.
W końcu znalazł to, czego szukał – trzydziestocentymetrowe ostrze, które zalśniło w promieniach słońca, wpadających do wnętrza opuszczonej świątyni przez okna niechlujnie zabite deskami.
– Możemy kontynuować? – spytała ludzka małpa, a jej kwaśny oddech przyprawił obdarzonego delikatnym węchem anioła o mdłości.
Im szybciej da się zoperować, tym szybciej pozbędzie się tej ludzkiej wszy.
– Rób, co trzeba – odparł Werchiel. Podniósł jedno ramię i pokazał je medykowi. W powietrzu dał się słyszeć dźwięk przypominający suche liście unoszone na wietrze.
Uzdrowiciel nachylił się i z wielką zręcznością zaczął odcinać kawałki spalonej, martwej tkanki.
Ból był nie do zniesienia, ale Werchiel nie krzyczał ani się nie uskarżał. Była to część ceny, jaką musiał zapłacić. Jak to się nazywało, kiedy małpy błagały o wybaczenie za swój brak rozwagi? Zdaje się, że pokuta. Tak, właśnie tak to się chyba nazywało.
Było dla niego oczywiste, że bardzo rozczarował swojego Pana. Gdyby tak bowiem nie było, nie zostałby przecież ukarany. Ból był jego pokutą. Za to, że nie udało mu się wyeliminować fałszywego proroka, musi teraz cierpieć. Musi pokazać, jak bardzo jest mu przykro.
Kraus ostrożnie odrywał kolejne płaty martwej skóry, odkrywając surowe, krwiste ciało. Jeśli Werchiel ma wyzdrowieć, Kraus musi zrobić to samo z całą spaloną, zniszczoną skórą. Czeka go długi i bolesny proces, ale Werchiel zgodził się mu poddać – potraktował to jako formę pokuty, by otrzymać przebaczenie Stwórcy.
Zawodzenie dziecka pozwalało mu zapomnieć na chwilę o agonii.
Brat Nefilima, autystyczny chłopiec o imieniu Stevie, siedział na drugim końcu ołtarza i kiwał się niczym wańka-wstańka, patrząc szeroko otwartymi oczami na leżący przed nim przedmiot.
Był to hełm w krwistoczerwonym kolorze, wykuty w niebiańskiej kuźni – dar dla dziecka od jego nowego pana.
Chłopiec zajęczał znowu, nie spuszczając oka z hełmu, zupełnie jakby był świadomy, jaki los go czeka.
– Zmienię cię, mój pupilu – syknął Werchiel, skręcając się w męce, gdy Kraus odcinał mu metodycznie kolejne fragmenty skóry, która tworzyła już pokaźny kopczyk. – Zamienię cię w tropiciela upadłych aniołów…
Dziecko kiwało się teraz na boki, powtarzając bez przerwy „nie". Jego krzyki odbijały się echem w murach tego niegdyś świętego miejsca.
– Będziesz moim narzędziem rozgrzeszenia – oznajmił Werchiel, wtulając głowę w oparcie fotela i obejrzał po raz kolejny namalowane na sklepieniu ludzkie wyobrażenie Raju. Miejsca, do którego – jak wierzył – wstęp mieli tylko ci, którzy naprawdę zasłużyli na taki zaszczyt. – Moim instrumentem odkupienia.
Chciałbym wyrazić wdzięczność mojej żonie LeeAnne, która jest jednocześnie moim aniołem stróżem (z widłami) – za wszystko, co dla mnie robi. Bez jej miłości i wsparcia nie znalazłbym właściwych słów, by opowiedzieć tę historię…
Dziękuję także Christopherowi Goldenowi, mojemu współpracownikowi i przyjacielowi – za dar pewności w chwilach zwątpienia. Bardzo to sobie cenię.
Podziękowania należą się też „Terminatorowi w spódnicy" – mojej redaktorce Lisie Clancy oraz jej wspaniałej asystentce Lisie Gribbin.
Wyrazy wdzięczności kieruję również pod adresem moich rodziców (w podzięce za katolickie wychowanie), a także: Erica Powełla, Dave'a Krausa, Davida Carrolla, dr. Krisa Blumenstocka i całej ekipy z Weterynaryjnego Centrum Medycznego Lloyda, Toma i Lori Stanleyów, Paula Griffina oraz Tima Cole'a. Dziękuję też zaufanemu gronu podejrzanych: Jonowi i Flo, Bobowi i Patowi, Donowi Kramerowi, Johnowi, Janie, Harry'emu i Hugonowi, Kristy Bratton oraz Mike'owi i Anne Murrayom. I na koniec specjalne podziękowania dla Rosolivii Bryant.
***