Zniszczenie tego potwora, symbolu wynaturzonej przyszłości, której Werchiel nie był nawet w stanie sobie wyobrazić, będzie największym zwycięstwem w jego życiu. Wystarczy zabić Nefilima, a wraz z nim zginie złowieszcza przepowiednia, której tak się obawiał.
Werchiel wciąż mógł posłużyć się sztyletem, którym zadał śmiertelny cios swojemu byłemu dowódcy. Odrzucił go jednak w myślach i wyobraził sobie inną broń – tę, którą uważał za największą świętość. Nie korzystał z niej od czasu wojny z Poranną Gwiazdą. Był to miecz, który nazywał Posłańcem Smutku – stworzony wyłącznie do największych i najważniejszych pojedynków. A właśnie takim pojedynkiem był ten, który go czekał. Miecz zmaterializował się w jego dłoni i Werchiel odniósł go, wskazując czubkiem ostrza Królestwo Niebieskie. A potem posługując się starożytnym zaklęciem, używanym przez aniołów w celu poskramiania żywiolów, przywołał potężną burzę. Burzę, która pomoże mu pokonać najgorszego z diabłów.
Burzę, która zmyje raz na zawsze ohydne bluźnierstwo przepowiedni.
Niebo nad całą okolicą zasnuło się grubą powłoką stalowych chmur, które wydawały sie tak realne, że można ich było niemal dotknąć, Aaron manewrował między nimi, pozwalając, żeby lejący się z chmur deszcz nawilżał jego wysuszoną skórę, ożywiał go i zachęcał do kolejnego ataku. Nagle Strażnicy zniknęli, kryjąc się w chmurach, zapewne po to, by pod ich osłoną się przegrupować. Aaron wiedział, że chcą go zaskoczyć, i w każdej chwili spodziewał się natarcia.
Przenikając wzrokiem grube, burzowe obłoki, rozejrzał się po Baker Street, starając się ogarnąć to wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku minut. Miał skrzydła. Unosił się w powietrzu. I walczył o życie dziesiątki metrów nad ziemią. To było jakieś szaleństwo, senny koszmar. A jednak wiedział, że to wszystko jest niestety prawdą.
Żołnierze Werchiela nie poddawali się i atakowali go ze wszystkich stron. A on bronił się, jak mógł. Mając do dyspozycji ognisty miecz, wywijał nim, jakby to było boś, co robił codziennie i do czego został stworzony.
Kiedy zaakceptował już przemianę, która się w nim dokonała, istota żyjąca w jego wnętrzu napełniła umysł Aarona głęboką wiedzą. Zobaczył nagle w Strażnikach nie bezwzględnych morderców, przysłanych z nieba, by siać grozę i śmierć, ale wojowników, którzy służyli niegdyś szlachetnej sprawie.
Po raz kolejny rozległ się grzmot i zasnute chmurami niebo rozświetliła błyskawica. Aaron przyjrzał się pędzącym chmurom.
Czy to kolejna sztuczka Werchiela i jego żołnierzy? – pomyślał, oczekując jakiegoś sygnału, który zwiastowałby rychły atak.
Wiatr wzmagał się. Aaron walczył z jego naporem, rozglądając się w poszukiwaniu wrogów. Niebo przecięła jeszcze jedna błyskawica, a zaraz po niej rozległ się głuchy grzmot. Nad nimi szalała już dzika burza, z potężnym wiatrem, błyskawicami, grzmotami i deszczem. Nigdzie wokół nie było za to widać gwardzistów Werchiela.
Aaron przyglądał się przez chwilę kłębiącym się nad jego głową chmurom, a potem wzbił się w górę kilkoma potężnymi machnięciami skrzydeł. Przebił się przez pułap chmur i rozejrzał po okolicy. Nie był wcale zaskoczony, gdy zobaczył nad miastem spokojne, rozgwieżdżone niebo – wszędzie, tylko nie nad Baker Street.
Wtem coś ukrytego w chmurach poniżej schwyciło go za kostkę i pociągnęło w dół. Aaron szarpnął się, tnąc mieczem na oślep i udało mu się uwolnić, ale zaraz potem znalazł się znów w samym sercu rozszalałej burzy.
Wiatr wył jak opętany, a z nieba lały się strumienie wody.
Niebo płacze – nieprzytomnie pomyślał Aaron, nie wiedząc za bardzo, skąd naszła go ta myśl. Ale zanim zdążył się nad nią głębiej zastanowić, przez gwizd wiatru i syk ulewnego deszczu usłyszał wzywający go potężny głos.
– Nefilimie!
Aaron zakręcił się w powietrzu, szukając źródła głosu, chociaż doskonale wiedział, do kogo on należy.
Werchiel wyłonił się zza burzowych chmur. Trzeba przyznać, że stanowił naprawdę imponujący widok. Białe skrzydła niosły go z łatwością przez wzburzone powietrze. W ręce ściskał olbrzymi miecz, który skwierczał i strzelał iskrami za każdym razem, gdy spadła na niego kropla deszczu.
Aaron popatrzył z niepokojem na własną broń i zastanowił się, czy nie należałoby wymyślić czegoś większego i równie potężnego.
– Twój czas dobiegł końca – ryknął dowódca niebiańskiej gwardii.
Jego słowa jeszcze dobrze nie wybrzmiały, a żywioł przybrał na sile. Aaron z trudem utrzymywał się w powietrzu.
– Zmiotę cię z powierzchni świata, tak jak ten pył niesiony wiatrem – zawył Werchiel, po czym wzniósł do góry ciemne oczy i rozłożył szeroko ramiona.
Niebo przeciął potężny piorun, uderzając w ścianę domu Aarona, który przyglądał się tej scenie w niemym przerażeniu.
– Nie! – krzyknął Aaron, z najwyższym trudem łapiąc równowagę i starając się nie upaść na przekór rozszalałym wichrom. Gabriel! Zeke! – przemknęło mu przez głowę.
Nagle rozległ się odgłos przypominający strzał z gigantycznego bata i kolejny piorun uderzył tym razem w dach domu, który eksplodował tysiącami iskier i zaczął płonąć.
Aaron był tak zaabsorbowany tym widokiem, że na chwilę stracił kontrolę nad sobą. Nowy instynkt ostrzegał go, żeby nie odwracać się plecami do Werchiela, ale Aaron nie zwracał na niego uwagi. Musiał ratować przyjaciół; jeśli coś jeszcze dało się zrobić, to tylko teraz.
Wtedy poczuł, jak ktoś łapie go od tyłu, przyciskając mu ręce i skrzydła do tułowia. Bezradnie patrzył, jak miecz wypada mu z dłoni i rozpływa się w powietrzu pod jego stopami.
– To dopiero początek – anioł wyszeptał mu do ucha z dziką rozkoszą.
Oddech Werchiela cuchnął jakimiś przyprawami i zgnilizną. Gdy Aaron go poczuł, o mało nie zwymiotował. Naprężył wszystkie mięśnie, ale na próżno. Dowódca Straży Anielskiej był niewiarygodnie silny. Wokół szalał potężny żywioł, rzucając nimi jak korkiem unoszącym się na wzburzonej powierzchni wody. A mimo to Werchiel nie rozluźnił swojego uchwytu ani na chwilę.
Aaron wrzasnął z wściekłością, ulegając najbardziej prymitywnym instynktom, które w nim aż kipiały. A potem wierzgnął do tyłu i uderzył potężnym ciosem głowy prosto w twarz zaskoczonego Werchiela.
To wystarczyło, żeby anioł na chwilę rozluźnił uchwyt. Aaron, korzystając z okazji, zdołał obrócić się i spojrzeć swojemu śmiertelnemu wrogowi w twarz, prosto w mroczne jak noc oczy, w których ujrzał śmierć tysięcy niewinnych istot.
Wszyscy byli tacy jak on. Jeszcze dzieci, nieświadome ciążącego na nich dziedzictwa, które było dla nich równoznaczne z wyrokiem śmierci. Aaron czul wyraźnie ich desperację, ból i strach przed tym, co ich czekało.
Co ich spotkało? Jaką pomoc uzyskały nieszczęsne istoty z pogranicza Nieba i Ziemi, by poznać swoje prawdziwe pochodzenie? Odpowiedzią był Werchiel i jego siepacze, którzy po nich przyszli. Wszyscy zginęli. W okrutny sposób, jeden po drugim zostali wymordowani w imię Boga.
Rozległ się kolejny grzmot. Aaron uwolnił jedną rękę z uścisku Werchiela i wbił mu paznokcie w twarz, kalecząc jedno z upiornie bezdennych, czarnych oczu. Skowyt Werchiela, przypominający pełen bólu i rozpaczy krzyk mewy, był tak głośny, że zagłuszył na moment szalejącą burzę. Anioł zachwiał się, chwytając się za zranioną twarz.
Aaron odepchnął go i odskoczył na bezpieczną odległość. Czuł, jak w jego żyłach buzuje czysta adrenalina – i coś jeszcze. Rzucił spojrzenie za siebie i zobaczył, że jego dom płonie, a część dachu zapadła się do środka. Wydał z siebie przeraźliwy wrzask, który nie byłby w stanie powstać w zwykłych ludzkich strunach głosowych.
Читать дальше