Gaynor spróbował mnie pochwycić, ale otworzyłam drzwi na oścież i wypadłam na korytarz, zanim zdążył wprawić w ruch swój wózek inwalidzki. Korytarz był długi, z paroma drzwiami i załomami. A także z Tommym.
Tommy wyraźnie się zdziwił na mój widok. Jego dłoń uniosła się w stronę kabury podramiennej. Naparłam na jego bark i podcięłam go. Runął do tyłu, ale zdołał mnie złapać. Opadłam na niego, wbijając mu kolano w krocze. Gdy rozluźnił uścisk, wyślizgnęłam mu się. Z pokoju za mną rozległy się jakieś odgłosy, ale nie obejrzałam się. Jeśli zamierzali mnie kropnąć, wolałam tego nie widzieć.
W korytarzu był ostry załom. Prawie do niego dotarłam, gdy jakaś woń sprawiła, że zwolniłam. Zza załomu korytarza dochodził trupi odór. Co tu się działo, gdy spałam? Spojrzałam do tyłu. Tommy wciąż leżał na podłodze, przyciskając dłonie do obolałego krocza. Bruno opierał się o ścianę. W dłoni trzymał pistolet, ale nie celował we mnie. Gaynor siedział na wózku. Uśmiechał się.
Coś było nie tak, i to bardzo.
Zza rogu wyłoniła się niewyobrażalna maszkara. Była wzrostu wysokiego mężczyzny, metr osiemdziesiąt, nie więcej. Ale miała metr dwadzieścia średnicy. Do tego dwie lub trzy nogi, trudno było to stwierdzić. Stwór był trupio blady, jak wszystkie zombi, ale ten miał tuzin oczu. W miejscu, gdzie powinna znajdować się szyja, widniała głowa mężczyzny. W ciemnych, widzących oczach malowało się szaleństwo. Z barku wyrastał psi łeb. Trawione rozkładem, szczęki kłapały, usiłując mnie pochwycić. Ze środka tej masy wyłaniała się kobieca noga w czarnym pantoflu na obcasie. Stwór zaczął sunąć w moją stronę. Podciągał się naprzód, pomagając sobie trzema z tuzina ramion. Zostawiał za sobą, jak ślimak, ślad lepkiego śluzu.
Zza załomu muru wyłoniła się Dominga Salvador.
– Buenas noches, chica .
Potwór mnie przestraszył, ale widok uśmiechniętej Domingi przeraził mnie o wiele bardziej. Stwór przystanął. Zastygł, przykucnięty na swych niedopracowanych nogach. Tuzin, gąb ziajało, jakby stworowi brakowało powietrza.
A może nie podobał mu się wydzielany przezeń odór. Mnie na pewno. Nawet zasłonięcie nosa i uszu niewiele dało. W całym korytarzu zaczęło nagle cuchnąć zgniłym mięsem.
Gaynor i jego ranni ochroniarze zostali w drugim końcu korytarza. Może nie lubili zbliżać się do ulubieńca Domingi. Ja na pewno nie miałam, na to ochoty. Tak czy owak, doszło do konfrontacji. Była tylko ona, ja i potwór.
– Jak wydostałaś się z pudła? – Najpierw uporajmy się z bardziej przyziemnymi problemami. Te trudniejsze mogły poczekać na później.
– Wpłaciłam kaucję – odparła.
– W przypadku posądzenia o morderstwo z użyciem czarnej magii?
– Voodoo to nie magia. – odparła.
– Prawo postrzega je tak samo, gdy w grę wchodzi morderstwo. – Wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się błogo. Była meksykańską babką moich koszmarów. – Masz sędziego w kieszeni – rzuciłam.
– Wielu ludzi się mnie obawia, chica . Ty także powinnaś.
– Pomogłaś Peterowi Burke’owi ożywić zombi dla Gaynora. – Tylko się uśmiechnęła. – Czemu, sama go nie ożywiłaś? – zapytałam.
– Nie chciałam, ty ktoś tak bezwzględny jak Gaynor był świadkiem zabicia przeze mnie człowieka. Mógłby mnie potem szantażować.
– A nie zdawał sobie sprawy, że musiałaś kogoś zamordować, aby wykonać gris-gris dla Petera?
– Otóż to – przyznała.
– To tu ukryłaś wszystkie swoje koszmarne sekrety?
– Nie wszystkie. Zmusiłaś mnie do unicestwienia większości moich dzieł, ale to jedno ocaliłam. Przekonasz się dlaczego. – Przesunęła dłonią po wilgotnej skórze.
Wzdrygnęłam się. Na samą myśl o dotknięciu czegoś takiego zrobiło mi się zimno. A mimo to…
– Jak zrobiłaś to coś? – Musiałam wiedzieć. Na swój sposób było to dzieło sztuki.
– Potrafisz na pewno ożywiać fragmenty ciał zmarłych. – rzekła Dominga.
Potrafiłam, ale nikt inny, kogo znałam, nie umiał tego dokonać.
– Tak – odparłam.
– Stwierdziłam, że mogę pozbierać niektóre z nich i połączyć je w całość – powiedziała
Spojrzałam na bryłowatą istotę.
– Połączyć? – Ta myśl była nazbyt potworna.
– Mogę tworzyć nowe istoty, które nigdy dotąd nie istniały.
– Tworzysz potwory – odparłam.
– Wierz, w co tylko chcesz, chica , ale jestem tu, by przekonać cię do ożywienia tego nieboszczyka dla Gaynora.
– Czemu sama tego nie zrobisz?
Z tyłu za nami rozległ się głos Gaynora. Odwróciłam się, opierając się plecami o ścianę, aby mieć wszystkich, na oku. Nie bardzo wiedziałam, w czym mogło mi to pomóc.
– Dominga już raz zawiodła. To moja ostatnia szansa. Ostatni znany grób. Nie zaryzykuję i nie powierzę jej tego zadania.
– Ona mogłaby tego dokonać, Gaynor, łatwiej, niż przypuszczasz.
– Gdybym w to uwierzył, zabiłbym cię, bo nie byłabyś mi już potrzebna.
No tak, racja.
– Kazałeś Brunonowi trochę mnie zmiękczyć. Co teraz?
– Taka mała dziewczynka załatwiła obu moich ochroniarzy. – Gaynor pokręcił głową.
– Mówiłam ci, że zwykłą perswazją nie nakłonisz jej współpracy – stwierdziła Dominga.
Spojrzałam, na śliniącego się potwora. Nazywała to zwyczajnymi metodami?
– Co proponujesz – spytał Gaynor.
– Zaklęcie posłuszeństwa. Będzie wykonywać wszystkie moje polecenia, ale aby spętać kogoś tak potężnego jak ona, potrzeba czasu. Czar musi być silny. Gdyby znała się na voodoo, zaklęcie w ogóle by nie poskutkowało. Tyle że ona mimo swych umiejętności, jeżeli chodzi o voodoo, jest praktycznie laikiem…
– Ile czasu potrzebujesz?
– Dwie godziny, nie więcej.
– Oby poskutkowało – rzucił Gaynor.
– Nie groź mi – warknęła Dominga.
O rany, może para łotrów weźmie się zaraz za kudły.
– Płacę ci dość, abyś mogła założyć własne państewko. Oczekuję więc rezultatów.
– Dobrze płacisz, przyznaje. Dominga pokiwała głową. – Nie zawiodę cię. Jeśli zdołam skłonić Anitę, aby zabiła dla ciebie człowieka, będę w stanie zmusić ją, aby pomogła mi przy moich, zombi. Przy jej pomocy odtworzę co musiałam unicestwić. Cóż za ironia, nieprawdaż?
– To mi się podoba. – Gaynor uśmiechnął się obłąkańczo.
– Zrobisz, co ci każę. Byłaś bardzo niegrzeczna. – Spojrzał na mnie spode łba.
Ja? Niegrzeczna?
Bruno zbliżył się do nas. Opierał się o ścianę, ale jego broń była wymierzona w moją stronę.
– Miałbym teraz ochotę cię zabić – wysapał. Z trudem dobywał z siebie głos. Bardzo cierpiał.
– Wybite kolano boli jak cholera, no nie? – Mówiąc te słowa, uśmiechnęłam się. Lepsza śmierć niż pokorna służba u królowej voodoo.
Chyba zazgrzytał zębami. Broń lekko się zakołysała, ale to, jak sądzę, efekt gniewu, a nie bólu.
– Zabiję cię z dziką rozkoszą.
– Ostatnim razem nie poszło ci najlepiej. Chyba sędziowie mnie przyznaliby zwycięstwo w tym starciu.
– Nie ma tu żadnych pieprzonych sędziów. I zaraz cię zabiję.
– Bruno – rzekł Gaynor – potrzebna jest nam cała i zdrowa.
– A gdy już ożywi tego truposza? – zapytał Bruno.
– Jeżeli stanie się oddaną służką Senory, nie będziesz mógł jej nic zrobić. Jeśli jednak czar nie podziała, pozwolę ci ją zabić.
Bruno błysnął zębami w promiennym uśmiechu. To był bardziej drapieżny grymas niż uśmiech.
Читать дальше