– Hej… syneczku… a jak go zwą?
Zatrzymał się znów, nieco rozdrażniony.
– Pani nietutejsza?
Ochoczo pokiwałam głową, trzęsąc siwymi kudłami i świdrując wzrokiem rozmówcę przez wąską szparę samodziałowego kaptura. Jak widać młodzikowi nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek z miejscowych mógłby nie znać jego taty.
– Pułkownik Egert Soll – oświadczył.
Powiedział to takim tonem, jakby mówił: władca obłoków, mieszkaniec śnieżnych szczytów, zaklinacz słońca.
– Wielkie nieba! – wrzasnęłam, niemal przysiadając na ziemi. – Egert Soll! Tylko pomyśleć! Toć widzę: znajoma gęba!
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
– Malutki Egert – czule zaszeptałam. – Jak wyrósł!…
Zmarszczył brwi, jakby pragnąc coś sobie przypomnieć.
– Pani chyba z Kawarrenu? – wymamrotał niepewnie.
Kochany chłopcze, pomyślałam, ależ z tobą łatwo… Z Kawarrenu…
– Z Kawarrenu! – przytaknęłam gorliwie. – Tam dorastał twój rodziciel pod moim okiem, bez majteczek biegał, pod stołem się chował…
Nachmurzył się. Chyba przesadziłam z tymi majteczkami.
– Maleńki Egert!
Trzęsłam się cała od przepełniających mnie uczuć.
– Twego rodzica, chłopcze, na kolanach piastowałam, po jasnej główce głaskałam, smarki ocierałam, a on zawsze, łobuziak, umiał ściągnąć z komody landrynkę…
Chłopak cofnął się, wytrzeszczając oczy. Ja zaś dalej wylewałam z głębi starczego serca słodkie, sentymentalne wspominki.
– Oczka miał bystre… Bywało, smyrgnie przez płot sąsiada i dawaj, jabłka kraść…
Głośno przełknął ślinę, poruszając grdyką, niezdolny wykrztusić słowa.
– A stary ojciec, nieboszczyk, wziął raz rózgi…
– Co pani plecie – wydusił w końcu – jaki znowu nieboszczyk?
Nieźle namieszałam biedakowi w głowie. Naciskałam dalej.
– A jak podrósł nasz orlik… Dwanaście latek miał… Ucieknę, gadał, z aktorami, będę skakał po scenie… W trupie pana Flobastera… No to jego ojczulek, a twój dziadek, zaraz chwycił za rózgi…
– Pani jest zapewne szalona – stwierdził ostrożnie – albo pomyliła osoby.
Cofał się coraz bardziej, zastanawiając się najwyraźniej, czemu trafiła mu się ta męcząca, nachalna starucha.
– Ja?! Daj spokój, chłopcze, mam osiemdziesiąt lat, a wszystko pamiętam! Aktorka go omamiła i oskubała…
Spurpurowiał, odskoczył i szybko odszedł. Goniłam go, biegnąc obok. Po drodze trafiła się kałuża. Przeskoczyłam ją tak, że na jej powierzchni przebiegły zmarszczki. Zwolnił krok i zerknął na mnie podejrzliwie. Chcąc naprawić swój błąd, zaskrzeczałam ze zdwojoną siłą. Siwe kłaki plątały mi się w ustach.
– Tfu… synku… tfu… Nie biegnij tak… zaczekaj na staruszkę… Wredna była ta aktorka, jak już mówi…
Rozległ się niespodziewany turkot kół. Tuż przed moim nosem pojawił się czarny koński zad. Jeszcze chwila, a kopyta wdeptałyby mnie w jezdnię. Stangret wrzasnął. W potoku jego słów zrozumiałam tylko: „stara suka!” Koń uskoczył i wielka, złocista kareta przetoczyła się bokiem, ochlapując mnie błotem i oślepiając migotaniem szprych. Stojący na tylnej osi lokaj w liberii też mnie obrugał…
Moje wyzwiska goniły go za plecami. Obejrzał się i zdążyłam jeszcze zobaczyć jego poczerwieniałe z gniewu oblicze. Kareta dawno zniknęła za rogiem, a ja stałam pośrodku ulicy i wrzeszczałam jak przekupka, nie bacząc na oczy przepełnione łzami. Cofnęłam się w końcu, próbując krzykiem przegnać wielki strach. O włos, a by mnie przejechali…
Po chwili uświadomiłam sobie, że mam odkrytą głowę, a włosy rozsypały mi się na ramiona. Słynny kostium z farsy o Trirusie prostaku trzymałam zaciśnięty w opuszczonej dłoni, nurzając w kałuży kaptur obszyty siwymi kłakami.
Mój niedawny rozmówca stał opodal, a na jego twarzy jawiły się mieszane odczucia. Nagłe przeobrażenie zgarbionej staruszki w młodą awanturnicę musiało niewątpliwie na nim zrobić wrażenie.
– Przyjdź na przedstawienie, wnuczku – powiedziałam oschle. – Trupa pana Flobastera, najzabawniejsze farsy na świecie…
Okręciłam się na pięcie i uciekłam, wlokąc płaszcz po brukach i przeklinając swoją głupią, bezsensowną brawurę.
Trochę się błąkając, trafiłam w końcu na miejsce naszego postoju. Wysłuchałam reprymendy Flobastera i uprałam płaszcz w kadzi z lodowatą wodą. Żona naszego gospodarza, młoda i wesoła, kręciła się przy mnie, widać ciekawili ją wędrowni komedianci.
– Kochana – zwróciłam się do niej – słyszała pani kiedyś o Egercie Sollu?
Tamta aż podskoczyła.
– Pułkownik Soll? Jakże, moja droga, to przecież bohater… Gdyby nie on, całe miasto poszłoby z dymem. Dwanaście lat temu był najazd. Za młoda jesteś, by to pamiętać, ale na pewno słyszałaś. Kto ich tam wie, skąd przybyli, niczym szarańcza. Wielka horda dzikusów, złych i wygłodniałych… Nie gadali po naszemu. Zabijali wszystkich, od małego do starego.
Strach padł na miasto, burmistrz postradał zmysły, naczelnik straży uciekł… Pułkownik Soll, oby żył długo, wtedy jeszcze nie pułkownik… ale co wojskowy, to wojskowy… zwołał straż i cywilów, także mojego męża… Przegnali te bestie, z murów zrzucili, do lasu zapędzili, w rzece potopili… Naszych też trochę zginęło, ale mniej niż w czasie Moru, a miasto ocalało. Gdyby nie Soll, to nie wiem, dziewczyno, co by było. Spaliliby nas, ograbili, wymordowali i tyle.
Podziękowałam gadatliwej niewieście. Płaszcz zwisał na sznurze, ociekając potokami wody na ziemię.
Wstydziłam się tak, że aż piekły mnie uszy.
Pomieszczenie wciąż zwano gabinetem dziekana Łujana, chociaż on sam umarł dwadzieścia lat temu i żaden z obecnych studentów nigdy go nie widział. Pamiętali go niektórzy wykładowcy. Rektor, schorowany staruszek, lubił czasem przerwać wykład, by opowiedzieć o wielkim człowieku, przemawiającym niegdyś z tej katedry. Żywą pamiątką po dziekanie była jego córka, Toria Soll, która zarządzała biblioteką, wykładała i kontynuowała pracę naukową w dawnym gabinecie ojca. Po raz pierwszy w historii tej znamienitej świątyni nauki dopuszczona została do niej kobieta. Toria cieszyła się szacunkiem, a przede wszystkim wydawała się bardzo szczęśliwa w małżeństwie z miejscowym bohaterem, pułkownikiem Sollem.
Egert z uszanowaniem zastukał w znajome do znudzenia drzwi. Toria siedziała za ogromnym ojcowym biurkiem, rozpościerającym się przed nią jak pobojowisko usiane foliałami. Z drewnianych foteli z wysokimi oparciami poderwali się na widok nowo przybyłego dwaj stosunkowo młodzi wykładowcy. Skłonili się ceremonialnie, po czym zaraz wynieśli, usprawiedliwiając to pilnymi pracami.
– Przerwałeś naukową naradę – oznajmiła Toria.
Egert odpowiedział szerokim, drapieżnym uśmiechem, jakby sama myśl o nagłej ucieczce uczonych mężów sprawiała mu przyjemność. Omiótłszy uważnym spojrzeniem opustoszały pokój, zamknął dokładnie drzwi za uciekinierami.
– Stało się coś? – zapytała nieufnie żona.
Egert ruszył ku niej jak rączy jeleń, który wypatrzył pośród zarośli nakrapiany grzbiet łani. Toria na wszelki wypadek cofnęła się od biurka.
– Pułkowniku, to świątynia nauki!
Mimochodem przeskoczył niewysoki wózek biblioteczny. Rozłożona na nim księga zatrzepotała trwożliwie białymi kartkami.
– Zmykaj, pułkowniku!
Soll zręcznie ominął biurko i znalazł się tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała pani profesor. Ona jednak, szybka, mimo prawie czterdziestki, zdążyła ukryć się za fotelem.
Читать дальше