– Robisz za dużo hałasu, przyjacielu. Zaczekaj tutaj ze swymi braćmi. Zabijcie wszystkich, którzy zdołają dotrzeć do końca ścieżki.
Jednooki Lis zniknął.
Talaban wyciągnął miecz i sztylet, skinął na swych ludzi, rozkazując im stanąć obok siebie, i zajął pozycję na końcu ścieżki. Na górę spróbuje się wspiąć ponad stu nieprzyjaciół. Nawet zdolność widzenia po ciemku nie pozwoli Anajo ich powstrzymać.
Zginę tutaj, uświadomił sobie nagle. Nie przeżyję nawet tygodnia, który obiecał mi Anu. Ogarnął go strach. Poczuł gwałtowne mdłości. Nie chcę ginąć na tej górze w obcym kraju, pomyślał. Nie mam synów, którzy zachowaliby moją krew jako dar dla przyszłości, ani żony, która by po mnie płakała. Pomyślał o Sofaricie. Pogodził się z ostrzeżeniem Anu, który zapowiedział jego śmierć, ale liczył na to, że moc Sofarity go uratuje. Jednakże tu jej nie było. Talaban po raz pierwszy w życiu miał ochotę uciec. Ale nie zrobił tego. Nie mógł. Spojrzał na człowieka u swego prawego boku i szok wyrwał go z melancholijnych rozważań. Awatar miał szeroko rozwarte oczy, a źrenice wąskie jak u kota. Zaskoczenie malujące się na twarzy żołnierza uświadomiło mu, że sam z pewnością wygląda równie złowieszczo. Nagle się uśmiechnął. Jego towarzysz odwzajemnił uśmiech, a potem wyciągnął rękę. Talaban uścisnął jego dłoń, a następnie powtórzył to samo z pozostałymi wojownikami.
– Nie dorównamy chwałą ostatniej szarży – stwierdził. – Ale żyliśmy jak bogowie i zginiemy jak mężczyźni. Uważam, że to wystarczy.
Z dołu dobiegły krzyki rannych. Wystrzeliło kilka ognistych pałek.
Talaban uniósł miecz.
W Egaru gruby Caprishan klęczał w swej luksusowej sypialni, opróżniając worki w pełni naładowanych kryształów do dwóch skrzyń. Odrzucił zaproszenie Raela i nie wyruszył z nim przeciwko Almekom, a teraz starał się ocenić, jak długie życie zapewnią mu te klejnoty. Jak wszyscy Awatarowie, miał umysł szkolony w rachunkach. Kryształów było ponad dwa tysiące, a każdy z nich mógł utrzymać zwyczajnego człowieka w zdrowiu przez całe miesiące. Caprishan nie był jednak zwyczajnym człowiekiem. Ogromna waga i nienasycony apetyt osłabiły jego serce. Potrafił wyczerpać w pełni naładowany kryształ w ciągu sześciu dni. Dwanaście tysięcy, trzysta sześćdziesiąt dni. Niespełna trzydzieści cztery lata! Ogarnęło go rozczarowanie.
– Lepsze to, niż zginąć i gnić na polu bitwy – powiedział sobie. – I kto wie, może uda się znaleźć gdzieś więcej kryształów?
Usiadł, wpatrując się w połyskliwe klejnoty. Przez trzydzieści cztery lata wiele się mogło wydarzyć.
Kryształowa waza stojąca na parapecie nagle się stłukła. Caprishan poderwał się, słysząc ten dźwięk. Podniósł się ciężko i podszedł do okna, żeby zobaczyć, kto rzucił kamieniem. Nikogo nie było widać. Zza jego pleców dobiegł dziwny trzask. Odwrócił się i zobaczył unoszący się nad skrzyniami zielony pył. Powlókł się z powrotem do nich i padł na kolana. Kryształy podskakiwały i pękały.
– Nie! – zawołał. Włożył tłuste dłonie do pierwszej skrzyni, zaciskając palce na nielicznych ocalałych kryształach. Czuł jednak, że obracają się w pył pod jego dotykiem. Czerwone klejnoty w pierścieniach na jego palcach eksplodowały.
Caprishan zaszlochał rozpaczliwie. Jeden z jego służących wpadł do pokoju.
– Co się stało, panie? – zapytał.
– Zostaw mnie! – wrzasnął grubas. Mężczyzna wycofał się pośpiesznie. Caprishan wstał i poszedł na balkon.
Mógł zaczekać sześć dni i umrzeć powolną, okrutną śmiercią.
Albo mógł…
Jego tłuste cielsko runęło w dół, spadając na wyłożoną kamieniami ścieżkę obok fontanny.
A muzyka piramidy popłynęła nad ocean.
Wąż Siedem był już blisko brzegu, gdy nagle cała moc zniknęła. Przez krótką chwilę okręt sunął jeszcze naprzód, niesiony impetem i pływem. Potem jednak zaczął się kołysać w przód i w tył oraz na boki.
Podczas powrotnego rejsu Methras rozkazał załodze opróżnić kajuty i ładownie ze wszystkiego, co mogło utrzymać się na wodzie. Zrobiono kilka tratw oraz prowizoryczne wiosła. Ludzie uznali te rozkazy za dziwne, ale wykonali je.
Okręt obrócił się bokiem do lądu i niebezpiecznie się przechylił.
– Wszyscy za burtę! – zawołał Methras. Załoga zaczęła rzucać do morza puste beczki, za którymi podążyły tratwy. Ludzie skakali jeden za drugim do oceanu. Najlepsi pływacy ruszyli w stronę brzegu. Ci, którzy nie pływali tak dobrze, trzymali się tratw i innych pływających na morzu przedmiotów. Methras zauważył, że jeden z marynarzy zniknął pod wodą. Zanurkował, złapał go za kołnierz i wyciągnął na powierzchnię. Vagar opierał się mu i omal nie wciągnął ich obu w odmęty, ale Methras uspokoił go kilkoma słowami, a potem przyciągnął do beczki.
– Trzymaj się jej i uderzaj nogami – poradził mu. – Przypływ zaniesie cię na brzeg.
Potem popłynął do tratwy. Kilku marynarzy zdążyło się już na nią wdrapać. Pomogli mu wsiąść.
Usiadł i odwrócił się w stronę Węża. Okręt kołysał się jak chory wieloryb. Po chwili przewrócił się i zniknął w głębinie.
– Co się stało? – zapytał jeden z vagarskich marynarzy.
– To była magia Anu.
– Myślałem, że on jest po naszej stronie.
– Bo jest – odparł Methras. – Złote okręty też właśnie toną.
– Mógł zaczekać jeszcze z godzinę – poskarżył się Vagar. – Zdążylibyśmy zawinąć do portu.
Gdy nad morzem wstawał świt, Ro poczuł, że ogarnia go dziwne uczucie. Dostroił do niego swój umysł. To była muzyka, szepcząca na wietrze. Była dysharmonijna, ale… sprawiała, że czuł się częścią wszystkiego: ziemi, nieba i skał pod stopami.
Z ust Sofarity wyrwał się stłumiony krzyk. Ro zwrócił się w jej stronę i zauważył, że zaczęła drżeć. Wstał i objął kobietę, mocno tuląc jej sztywne ciało. Osunęła się na niego, omal nie strącając obojga w przepaść. Ro zdołał z wysiłkiem zachować równowagę. Sofarita szeroko rozłożyła ramiona. Nadal były sztywne, nie mogła zgiąć ich w stawach. Próbowała coś powiedzieć, ale jej język nie był w stanie uformować słów.
– Jestem tutaj – powiedział Ro. – Jestem z tobą. Przypomnij sobie rytuały. Wykonaj je ze mną.
Z początku nie było reakcji. Potem ogarnął go straszliwy ból. Jego ciało kruszyło się niczym szkło. Ro stłumił panikę, skupiając się instynktownie na realności ciała, na miękkich, wilgotnych tkankach łączących się w silne mięśnie, na krążeniu gęstej, ciepłej krwi.
Muzyka wciąż narastała w jego umyśle, przeradzając się w majestatyczną symfonię, pieśń wielką jak cały wszechświat. Zalała ich oboje.
Sofarita opuściła głowę na jego ramię. Jej ręce opadły. Ro czuł pod dłońmi ciało kobiety, miękkie i ciepłe. Położył ją na skale i klęknął obok niej.
– Powiedz coś – poprosił. – Pokaż mi, że żyjesz.
Otworzyła oczy.
– Moc mnie opuściła – oznajmiła. – Znowu jestem kobietą. Jak udało cię się stworzyć tę Muzykę?
– Nie była moja.
Westchnęła i spróbowała usiąść.
– Nie jestem już boginią, Ro. Jestem tylko vagarską kobietą.
– Jesteś kobietą, którą kocham – odparł, zaskoczony własnymi słowami. Czekał na słowa odrzucenia, wiedząc, że będą delikatne, ale oparzą go niczym ogień.
– Ja też cię kocham – wyznała. – Wiedziałam o tym już tej nocy, gdy uratowałeś mnie przed Almeią, kiedy położyłeś się przy mnie i ogrzałeś mnie własnym ciałem.
Читать дальше