– Jak do ciebie przemówił? – zapytał młodzieniec. Anu przystanął i przyjrzał mu się uważnie.
– Poprzez matematykę – odparł. Viruk był rozczarowany, gdyż on również słyszał głos Źródła i wiedział, że jest on cichy i syczący.
– Nie rozumiem – przyznał.
– Chodź ze mną – rzekł Anu i ruszyli razem przez park jeleni. Kwestor wyjaśnił mu, że starożytne zapiski wspominają o wielkiej katastrofie, podczas której gwiazdy przemieściły się na niebie, a słońce wzeszło na zachodzie. – To jest cykl – tłumaczył. – I już niedługo znowu się powtórzy. Latem przyszłego roku. Opracowanie matematycznej formuły zajęło mi dwa stulecia, ale jestem przekonany, że udało mi się określić datę tego wydarzenia z dokładnością do kilku tygodni.
– Jeśli świat wywróci się do góry nogami, to jak zamierzasz to przetrwać? – zapytał Viruk.
– Jestem przekonany, że nasza kolonia na dalekiej północy uniknie najgorszych skutków kataklizmu. Mam nadzieję zaprowadzić tysiąc naszych braci do azylu nad brzegami Luanu.
– Do mnie Bóg również przemawia – pochwalił się młody Viruk.
– To zapytaj go, jak powinieneś postąpić.
– On mnie nie słucha – przyznał młodzieniec. – Tylko każe mi robić różne rzeczy. Nic nie wiem o tej północnej kolonii. Co tam jest?
– Wrogo nastawione dzikusy. Ale dobrze się zastanów, zanim podejmiesz decyzję. Podróż będzie trudna, młodzieńcze. Obawiam się też, że napotkamy wiele przemocy i niebezpieczeństw. Będą nam zagrażały plemiona i dzikie zwierzęta.
– Wyruszę z wami – zapewnił Viruk bez zastanowienia.
Był jednym z dwustu towarzyszących Anu ludzi i, zgodnie z przewidywaniami kwestora, podróż okazała się niebezpieczna. Sprawiła Virukowi mnóstwo radości. Atakowano ich trzykrotnie. Za każdym razem zabił wielu wrogów i mógł się przyglądać, jak ich ciała wiją się w konwulsjach. Był rozczarowany, gdy ataki się skończyły. Wśród plemion rozeszły się wieści, że należy pozwolić Awatarom przejść, gdyż są potężnymi wojownikami i władają przerażającą bronią.
Czternastego dnia lata dotarli do pierwszego z pięciu miast.
A potem świat upadł i kwestor Anu został Świętym.
Spełniły się dwie przepowiednie. Kwestor Anu przewidział kataklizm, a Viruk przekonał się, że Źródło dotrzymało słowa. Wewnętrzny głos zapewniał go bowiem, iż zabijanie stanie się dla niego niezrównaną przyjemnością. Zabijaj dla mnie, a poznasz radość – mówił.
W ciągu siedemdziesięciu minionych lat Viruk zaznał mnóstwo radości. Czuł się blisko związany z kwestorem Anu, ponieważ obaj trudzili się dla Najwyższej Istoty.
Gdy Viruk opuszczał Paceptę, wypełniał go wewnętrzny spokój. Ignorując kłaniających się nisko wieśniaków, skłonił konia do galopu i wyjechał przez bramę, kierując się na północny wschód, ku granicy z Błotniakami. Miał nadzieję, że znajdzie tam kolejnych łupieżców i będzie mógł cisnąć nowe dusze w płonącą paszczę Źródła.
Nie czuł strachu. Czuł się nieśmiertelny. Niezwyciężony.
Dobrze jest być świętym, pomyślał.
Sofarita sądziła dotąd, że dobrze zna ludzką naturę. Nieraz widywała osobliwe popisy wioskowych mężczyzn podczas zalotów, a niekiedy również wybuchy przemocy, do jakich dochodziło po hucznych libacjach w budynku Rady. Widziała też porażającą żałobę i chwile wielkiej radości. Sądziła, że rozumie, w jaki sposób myślą mężczyźni.
Teraz jednak przekonała się, że była w błędzie.
Pobiegła z domu do małej chaty ciotki Kiaru, gdzie czekali ojciec i matka. Gdy weszła do środka, cała rodzina przebywała w jadalni. Kiaru jak zwykle przysiadła przy palenisku, tkając kolejny dywan. Jej mąż, szczupły, niski mężczyzna, znużony latami ciężkiej pracy, stał przy oknie, opierając się o parapet. Bekar i matka siedzieli za stołem. Na klepisku bawiło się troje małych dzieci.
– Uzdrowił mnie! – zawołała radośnie Sofarita. – Powiedział, że mam raka i umrę, a potem przycisnął kryształ do mojej piersi i uzdrowił mnie. Będę żyła. – Opromieniała ją radość i w jej blasku nie zauważyła, że twarze jej bliskich straciły wszelki wyraz.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Potem Bekar uniósł wzrok.
– Powinnaś siedzieć w domu – oznajmił zimno. – A nie biegać po wiosce i obnosić się ze swym wstydem.
Sofarita zastygła w bezruchu.
– Wstydem? – powtórzyła. – Jakim wstydem? Zrobiłam to, co mi kazałeś.
– Porządna kobieta ukryłaby się gdzieś – odparł, nie patrząc na nią. – A nie… tańczyła po ulicach jak kurwa!
Ogarnęło ją poczucie nierealności, jakby wszystko to było snem. Nie potrafiła pojąć tej reakcji. Instynktownie powtórzyła w myślach jego słowa, szukając powodu. Nagle zrozumiała. Nazwał ją kurwą. Ogarnął ją zimny gniew. Bekar zawsze był surowy, ale do tej pory był też sprawiedliwy.
– Jestem kurwą tak? – zapytała drżącym głosem. – Przyszedłeś do mnie do domu. Błagałeś mnie, żebym się mu oddała. Mówiłeś, że chodzi o bezpieczeństwo wioski. A kiedy z niechęcią zgodziłam się na tę ohydę, nazwałeś mnie kurwą? To kim ty jesteś, ojcze? Stręczycielem. Rajfurem! Alfonsem!
Zerwał się z krzesła z głośnym rykiem. Sofarita nie cofnęła się przed nim. Uderzył ją pięścią w policzek, aż poleciała na ścianę. Uderzyła o nią gwałtownie. Próbowała zachować równowagę, ale poczuła zawroty głowy i osunęła się nieprzytomna na klepisko.
Kiedy otworzyła oczy, mężczyźni już odeszli. Leżała na łóżku ciotki Kiaru. Głowę rozsadzał jej ból.
– Już dobrze, dziecko! – powiedziała Kiaru. Jej tłusta twarz, zwykle tak wesoła, wydawała się zapadnięta i pełna niepokoju. Kobieta dotykała twarzy Sofarity wilgotną szmatką. – Już dobrze! – powtórzyła.
Sofarita usiadła z jękiem. Jej matka zerwała się natychmiast z krzesła stojącego obok i podbiegła do niej.
– Jak się czujesz, Tia? – zapytała. – Bardzo cię boli?
Sofarita potrząsnęła głową. Któż mógłby opisać ból, który czuła w głębi duszy? Bekar bywał niekiedy zimny, ale nigdy dotąd nie uderzył jej ani żadnego ze swych dzieci. Sofarita zsunęła nogi z łóżka i spróbowała wstać. Zakręciło jej się w głowie i zachwiała się. Usiadła szybko.
– To przejdzie – uspokajała ją Kiaru. – Cały ten gniew przejdzie i ojciec ci wybaczy.
– On mi wybaczy? – zapytała Sofarita twardym tonem. Kiaru najwyraźniej jednak tego nie zauważyła.
– Oczywiście, moja droga, oczywiście. Wszystko będzie dobrze.
Sofarita spojrzała na matkę.
– To on kazał mi to zrobić – oznajmiła. – Jak mógł mnie tak znieważyć?
– To nie powinno ci sprawić przyjemności, Tia. To właśnie go zabolało.
Sofarita wpatrzyła się w znużoną twarz matki, szukając jakiegoś tajemnego znaku, który powiedziałby: „wcale tak nie myślę, ale muszę tak powiedzieć”. Nie znalazła go.
Znowu spróbowała wstać. Zawroty głowy minęły i podeszła powoli do stojącego przy łóżku kufra, na którym leżało małe, owalne zwierciadło. Uniosła je i przyjrzała się swej twarzy. Prawe oko miała zamknięte siniakiem, a na policzku zostały dwa fioletowe ślady po knykciach Bekara. Odłożyła zwierciadło, przeszła przez frontową izbę i wyszła na ulicę. Przecięła ją szybko, zmierzając do małej chaty, którą ongiś dzieliła z Verisem.
Z kuferka stojącego na zapleczu sypialni wyjęła swe oszczędności. Dwadzieścia sześć sztuk srebra w płóciennym woreczku. Zawiesiła go sobie na szyi i ukryła w fałdach białej sukni. Z kredensu wydobyła mały plecak i wepchnęła do niego swoją drugą suknię. Veris był właścicielem karego konia. Stajnia znajdowała się na zapleczu. Sofarita wypełniła plecak prowiantem, który miała pod ręką: świeżym bochnem chleba, kawałkiem pieczonej w miodzie szynki oraz trójkątem sera owiniętym w muślin. Potem poszła do stajni i osiodłała konia. Minęło trochę czasu, nim zdołała wsunąć wędzidło na właściwe miejsce, ale w końcu jej się udało.
Читать дальше